Beetlejuice Beetlejuice (2024)

Brzydnie się już powtarzać to samo, ale faktem jest, że żyjemy w dobie odgrzewanych filmowych kotletów. Ludzie narzekają na brak nowych pomysłów i bohaterów, a producenci tworzą kolejne wersje dobrze znanych i sprawdzonych marek. Jest to oczywiście nastawione na sukces pieniężny i jest to w sumie zrozumiałe. Studia liczą, że przyciągną przed ekrany starych widzów, którzy kierować się będą uczuciem nostalgii, a przy okazji zdobędą nowe rzesze odbiorców, odświeżając następne historie, tak aby były, jak to się ładnie określa, przystosowane dla współczesnej publiki.

Problem w tym, że rzadko kiedy udaje się stworzyć jakaś nową jakość, a większość takich projektów ogranicza się do powielania znanych już schematów, podrasowanych jedynie przez nowoczesną technikę. Jednym z najnowszych przykładów takiego procesu jest Beetlejuice Beetlejuice. Jest to kontynuacja pochodzącego z 1988 roku hitu Tima Burtona funkcjonującego u nas pod nazwą „Sok z żuka”. Różnica między nimi jest taka, że w 1988 Burton był jeszcze młodym, pełnym wigoru i kreatywnych pomysłów młodym twórcą, kimś w rodzaju buntownika z własną, jasno określoną wizją. W 2024 za to jest już prawie 70-letnim starszym panem, który już chyba wymyślił wszystko, co chciał i teraz stać go głównie na bezpieczną jazdę w oparciu na sprawdzone, bezpieczne patenty.

Fabuła obu wersji Beetlejuice koncentruje się wokół rodziny Deetzów ze szczególnym wyróżnieniem córki Lydii (Winona Ryder). W pierwszej części była młoda, a teraz jest stara. Prowadzi własny program w telewizji, w którym pomaga gościom uporać się z nawiedzającymi ich domostwa duchami. Posiada ponoć bowiem umiejętność widzenia i kontaktowania się ze zjawami, czyli innymi słowy, jest medium. Pewnego dnia zostaje wezwana przez swoją matkę Delię (Catherine O’Hara). Informuje ją ona o śmierci ojca kobiety, który został pożarty przez rekina. Jest to zatem okazja do spotkania się całej rodziny w rzekomo nawiedzonym domu Deetzów.

Na tę okoliczność pojawia się na scenie również nastoletnia córka Lydii, Astrid (Jenna Ortega). Jak się nietrudno domyślić nie darzy ona matki sporą sympatią, a bliżej jest jej do ojca-aktywisty, który zginał wiele lat wcześniej gdzieś w brazylijskiej dżungli. Tymczasem stary znajomy Lydii, tytułowy Beetlejuice (Michael Keaton) nadal żyje w pozagrobowym świecie. Przeżywa on własne kłopoty, ponieważ jego eksmałżonka Delores (Monica Bellucci) właśnie przebudziła się z długiego snu i pała żądzą zemsty do swego byłego kochanka.

Filmu Burtona nie można określić mianem złej produkcji. Jest to utrzymana w żywym tempie, teoretycznie dowcipna, lekka rozrywka. W sam raz na wybranie się do kina całą rodziną. Zarówno starsi, jak i młodzi powinni odnaleźć w niej coś dla siebie. Technicznie oraz aktorsko stoi na przyzwoitym poziomie, a wszystko zdaje się tu pasować jak ulał. Może nawet aż za bardzo. Pewne kwestie bowiem rozwiązuję się tutaj jakby zbyt łatwo, prawie jak w polskiej komedii romantycznej. Wizualnie „Beetlejuice Beetlejuice” również prezentuje się okazale, będąc bardziej kolorową wersją świata ukazanego w wersji z 1988 roku. Problem w tym, że nie dodaje nic nowego. Wszystko to już widzieliśmy, wszystkie lokacje, postacie i ich zachowania są takie same.

Nie ma tu miejsca na jakąś kreatywność i świeżość. Owszem, są wprowadzeni nowie bohaterowie, lecz nie nadają oni charakteru produkcji, służąc bardziej jako zwykła ciekawostka. Warto tu też zaznaczyć, że wcielający się w bądź co bądź istotne role Arthur Conti i Santiago Cabrera są całkowicie nijacy i pozbawieni charyzmy, nie pasując w ogóle do reszty obsady. Monica Bellucci zaś pełni tu ledwie funkcję ozdobną, nie wnosząc wiele do fabuły. Domniemane zagrożenie płynące z jej poczynań, ostatecznie okazuje się łatwe do unicestwienia. Trudno też powiedzieć coś konstruktywnego o grze największej chyba gwiazdy dzieła, czyli Jennie Ortedze. Jej występ najłatwiej scharakteryzować stwierdzeniem, że pojawia się na ekranie.

Niestety pomimo niezłego początku Beetlejuice Beetlejuice wraz z upływem seansu traci impet. A już sama końcówka przeradza się w jakiś muzyczno-taneczny festiwal nieuzasadnionych gagów, który przypomina raczej jakąś zapchajdziurę niż konkretną rozgrywkę. Inne nie do końca pasujące elementy to pojawiające się w drugiej połowie nawiązania do swego czasu popularnego amerykańskiegoprogramu muzycznego Soul Train. Ciężko tu doprawdy znaleźć jakieś sensowne powiązanie obu tych światów oprócz zwykłej gry słownej.

Tim Burton nie wymyślił zatem prochu, ale też nie tego od niego zapewne oczekiwano. Miał po prostu odnowić serię w bezpieczny i gwarantujący powodzenie sposób. Z tego zadania się na pewno wywiązał, ale czy nie mamy prawa oczekiwać czegoś więcej? Jego najnowszej produkcji brakuje tak cennych elementów, jak tajemnica, magia i odrobina szaleństwa. Zamiast tego dostajemy sztampę i normalność. Nowi, niezaznajomieni jeszcze ze światem Beetlejuice’a widzowie, powinni raczej sięgnąć po jego oryginalną formę, bo na pewno jako miłośnicy kina więcej na tym zyskają niż na kontakcie z wykalkulowanym na profit, bezdusznym tworem, jaki został im właśnie zaserwowany.

Oryginalny tytuł: Beetlejuice Beetlejuice

Produkcja: USA, 2024

Dystrybucja w Polsce: warnerbros.pl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *