Horror jako gatunek przeżywa obecnie jakiś kryzys, związany z tym, że tak wielu twórców ulega sugestiom i nakazom studiów produkcyjnych, kręcąc się w beczce tych samych oklepanych schematów, tropów czy całych sekwencji. Trudno jest dziś o coś, co w ramach tego skostniałego gatunku jest w stanie zagrać na innej strunie, niż tylko pierwotny lęk przed czymś, co wyszło spod szpachli ludzi od efektów specjalnych. Na szczęście raz po raz pojawia się taki film, jak W blasku ekranu i na nowo rozpala moje zmurszałe serce miłością do tego gatunku.
Jako osoba dorastająca na przełomie wieków, miałem okazję chłonąć praktycznie wszystkie dobra, jakie oferowały mi ówczesne źródła masowego przekazu. Pamiętam, jak istotną część mojego wczesnonastoletniego życia stanowiły emitowane na kablówce seriale pokroju Zaginiony ląd – Dolina Jurajska (1991-92) czy popularni Power Rangers (1993-96). Nigdy nie popadłem w bycie częścią jakiegoś toksycznego fandomu, ale pamiętam, że partycypacja w pop-świadomości była kluczowa w społecznym doświadczaniu rzeczywistości.
Właśnie ten nostalgiczny motyw wzięła sobie za przewodni Jane Schoenbrun, reżyserka i scenarzystka, która w 2021 roku dała światu cenione Wszyscy idziemy wystawę światową. Zjawisko fandomu w jej drugim filmie przyjmuje cechy zarówno czegoś złego, toksycznego i szkodliwego, jak i pozytywnego i spajającego. A wszystko to w oprawie wysoce artystycznego kina o dorastaniu w latach 90. jako społeczny wyrzutek, osoba wykluczona i poszukująca swojej własnej tożsamości. A to w dobie wszystkich internetowych kanonów, które wykrzywiają świat niczym uszkodzona soczewka, wciąż jest bardzo ważna kwestia do poruszenia.
Historia zostaje nam zaprezentowana we wspomnieniach Owena (Ian Foreman), nastolatka, który żyje swoim życiem z młodszych lat. Wśród przebłysków żywych kolorów, podmiejskiego beżu i stonowanych neonów, dominują te elementy pamięci, które dzieli z Maddy (Brigette Lundy-Paine), starszą od niego dziewczyną, która całe dnie spędza na czytaniu książek i oglądaniu kiczowatego serialu na kablówce. Oboje są samotnikami zatraconymi w poszukiwaniu więzi społecznych, więc gdy tylko odkrywają, że łączy ich zaskakująco wiele, rozpoczynają jakże potrzebną, choć skomplikowaną przyjaźń.
Schoenbrun, poprzez sprytne użycie kadrowania i uchwycenia ruchu, tworzy kręty tunel wspomnień, przez który przechodzi Owen, a my podążamy wraz z nim. Być może nie ma lepiej obrazującej ten vibe sceny, niż długa, nakręcona na jednym ujęciu sekwencja snująca się za Owenem, gdy ten przechadza się szkolnymi korytarzami. Ale by nadać nieco nastoletniego życia w ten obrazek, ekran w pewnym momencie zaczynają zalewać notatki Maddy, błyszczące od różowego brokatu i kolorowych flamastrów. Samotność Owena jest w ten sposób natychmiast kontrastowana z intymnymi, prywatnymi wiadomościami Maddy, jakby dzieliła się z nim częścią siebie, będąc nawet nieobecna w kadrze.
Oczywiście, W blasku ekranu jest transpłciową alegorią, która podejmuje jakże ważny temat strachu przed życiem zgodnym z tym, kim się naprawdę jest. Jednak robi również to, czego boi się wiele mu podobnych dzieł, wyraża prawdziwy lęk przed uwięzieniem w tym, co nie jest dla nas w żadnej sposób satysfakcjonujące. Najstraszniejsze momenty to nie mrożące krew w żyłach sceny, w których Owen jest brutalnie wsysany w kipiący iskrami ekran telewizora czy wszystkie te szalone pokraki rodem z nastoletnich koszmarów, ale uświadomienie sobie, że ekranowy bohater (jak i w sporej części my), traci czas na życie, które go nie zadowala. To bardziej horror egzystencjalny, ale by go poczuć, trzeba na wielu płaszczyznach wejść w emocjonalny dialog z jego bohaterami.
Ukazanie telewizji jako obiektu identyfikacji, idzie w parze z głębokim poczuciem samotności, które atakuje każdy starannie skomponowany kadr. Wszystko to doprawia imponująca ścieżka dźwiękowa, która w filmie wybrzmiewa od czasu do czasu występami zespołu na żywo w obskurnych klubach, prowadzonym przez queerowych muzyków próbujących wyrazić sobą jakąś część ich przykrego doświadczenia. Jest tutaj nawet mocarna scena skupiona na Kristinie Esfandiari z grupy King Woman, krzyczącej przez kilka minut jakby próbowała wyrzygać z siebie jakieś nieopisane, bezkształtne ucieleśnienie izolacji od świata tak zwanych „normików”.
W blasku ekranu to kino czarujące, ale też i wymagające od widza nie tylko cierpliwości, ale i nieco większych pokładów empatii. To udana próba powrotu do lat młodości, rozdrapania ropiejących już emocjonalnych ran związanych z tym, że nieprzynależny się do czegoś, co ma określony kształt i formę. Bycie wykluczonym w końcu dostaje szansę, by zwrócić na siebie uwagę przerażającym krzykiem, eksplodującym kolorami, cieniami i neonami. Film jest niepokojącą sumą doznań, które przenikają pod naszą skórę i siedzące tam jeszcze długo po zakończeniu seansu. A to jest cecha dzieł co najmniej wybitnych.
Oryginalny tytuł: I Saw the TV Glow
Produkcja: USA, 2024
Dystrybucja w Polsce: primevideo.com
Nałogowy pochłaniacz popkultury, po równo darzy miłością obskurne horrory, Star Wars i klasykę literatury.