Rodzaje życzliwości (2024)

Tak bardzo bałem się, że Yórgos Lánthimos trafiąc do głównego nurtu i wchodząc do współczesnego Hollywood, straci swój autorski pazur i bezkompromisowość. Co prawda ani Faworyta (2018), ani wspaniałe Biedne istoty (2023) nie sugerowały twórczej degradacji, choć najbardziej gorliwi hipsterzy widzieli w nich pewne czerwone lampki. Jego kolejnemu dziełu, Rodzajom życzliwości, nie pomagał również ekspresowy czas produkcji i dość mieszane recenzje, jakie tu i ówdzie się przebijały. Pusta prowokacja? Sztuka dla sztuki? Arcydzieło filmowej psychoanalizy? Nic z tych rzeczy, ale to jeden z najlepszych filmów roku 2024!

Ciekaw jestem tych wszystkich „normików”, którzy zachwycili się postacią Lánthimosa po jego oscarowym rozdaniu rok temu i pobiegli na jego Rodzaje życzliwości bez znajomości tego, co ten szalony Grek kręcił przed Fabryką Snów. Choć z drugiej strony nie jest to projekt tak głęboki w swej treści, jak Lobster (2015) czy takie Zabicie świętego jelenia (2017). To bardziej rodzaj filmowej prowokacji, czegoś na wzór szturchania widza naostrzonym kijem sprawdzając, jak silne są jego granice wytrzymałości. I ja takie rzeczy wręcz uwielbiam.

Ten film to tak naprawdę dostajemy tutaj trzy filmy w jednym, jest to bowiem antologia jakichś absurdalnych, onirycznych rzeczywistości, połączonych jednak podstawową, ludzką potrzebą bycia akceptowanym. Każda historia zawiera tę samą przewodzącą jej grupę aktorów, ale w każdej z nich odgrywają oni różne postacie. Jesse Plemons i Emma Stone to w zasadzie dwójka głównych bohaterów każdego z segmentów, zapewniając poczucie ciągłości wraz ze spójnym podejściem do wizualnej warstwy filmu. Każda sekcja sprawia wrażenie pokręconej, ale nowoczesnej bajki.

Każda historia, trwająca mniej więcej tyle, co odcinek serialu, obraca się wokół bohatera, który tak naprawdę nie może istnieć samodzielnie. Nigdzie nie pasuje i desperacko szuka tej nieuchwytnej przynależności oraz międzyludzkich relacji. W pierwszej etiudzie Plemmons wciela się w postać, która jest częścią tego, co wydaje się apodyktycznym syndykatem przestępczym, który wymaga całkowitego poświęcenia czyjejś wolnej woli. W drugim filmie Plemmons jest policjantem, którego żona zaginęła, a on nie może bez niej funkcjonować. W końcowym segmencie Emma Stone portretuje kobietę, która jako część fanatycznego kultu miota się między życiem, które utraciła, a wyzwoleniem swojego prawdziwego potencjału.

Rodzaje życzliwości nie są ani łatwym, ani przyjemnym w odbiorze filmem. Wydaje się wręcz, że wszystko tutaj zostało skonstruowane tak, by jak najdalej odciągnąć nas, widzów, od swojej strefy komfortu. Gra aktorska jest albo ozięble minimalistyczna, albo irytująco ekspresyjna (świetny Dafoe w pierwszym segmencie). Emma Stone przechodzi tutaj przez warsztatową paletę barw, od wyzwolonej femme fatale, przez ofiarę na wyzbytym z uczuć fantomie kończąc. Mi jednak, jak i wielu innym, najbardziej imponuje jednak Jesse Plemons, który w dwóch pierwszych etiudach po prostu kradnie dla siebie całą uwagę. Wtóruje im wszystkim czasem słodka, czasem ostra jak brzydka Margaret Qualley. No film Lánthimosa stał się swoistym polem do popisu dla tych wszystkich wymienionych tutaj aktorów.

Odbiór utrudnia również męczący zmysły montaż, często mocno przeciągnięty, ale nie stroniący od mocnych cięć i jeszcze bardziej surrealistycznych wstawek. Ogląda się to na pełnym skupieniu wszystkich zmysłów, więc po godzinie mniej wprawny widz może poczuć się zupełnie wyczerpany. A przypominam, że jest to dość duży metraż, trwający bagatela prawie trzy godziny! A wszystko to w akompaniamencie świdrującej mózg, monotonnej i niepokojącej muzyki, na którą składa się głównie jednostajne plumkanie na fortepianie. Wszystko to jednak wpisuje się idealnie w wizję Greka, który główną inspirację czerpał chyba ze swoich sennych koszmarów. Nie chcę tutaj wchodzić w spoilery, bo taki film ma nas zaskakiwać twórczą odwagą, ale uwierzcie mi, granica między śmiechem a takim zafrapowaniem i wstrętem jest bardzo, bardzo cienka.

Nie wiem jednak, czy prócz tego wspomnianego kłucia nas w bok naostrzoną dzidą ktoś mniej rozgarnięty, jak ja, odszuka tutaj coś więcej. Wiadomo, w prostej linii film bawi się ideą oddania, aby pokazać, jak blisko jest ono manipulacji. Wszyscy główni bohaterowie filmu mają jakąś ideologię, której są wierni, która motywuje ich życiowe decyzje. Film mógłby łatwo zaszufladkować te motywacje jako miłość lub wiarę, coś, co przez większość społeczeństwa postrzegane jest jako dobre lub czyste. Ale Lanthimos zwraca te przeczucia przeciwko nam. Podczas gdy jego bohaterowie wkładają wysiłek w elementy życia, które tradycyjnie mogą być postrzegane jako wartościowe, prawda jest często znacznie bardziej brutalna.

Ale nawet jeśli tak, jak ja, nie posiadacie odpowiednio wysokiego kapitału intelektualnego, który pozwoliłby Wam na analizowanie Rodzajów życzliwości na jakichś głębszych poziomach, niż tylko te powierzchniowe, to wciąż jest to dzieło warte Waszej uwagi. Bo to takie kino, którego dzisiaj brakuje. Bez kalkulacji, bez marketingowych zagrywek mających na celu zjednanie sobie jak największej widowni, tylko czysta, nieskrępowana niczym autorska wizja i chęć wejścia z nami w dialog. A to, że przypomina on wizytę w wariatkowie dla artystów, którzy przedawkowali psychodeliki, to już tylko dobrodziejstwo inwentarza. Dla mnie? Jeden z najlepszych filmów roku i coś, co zostanie ze mną chyba do końca życia. Jak z resztą każdy film Greka.

Oryginalny tytuł: Kinds of Kindness

Produkcja: USA/Wielka Brytania/Irlandia, 2024

Dystrybucja w Polsce: 20th Century Studios

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *