Substancja Coralie Fargeat była co prawda na moim radarze od pierwszych zapowiedzi, ale popularność tego filmu w pewnym momencie sprawiła, że dosłownie wypływał z mojej lodówki. Wszyscy piali z zachwytu, praktycznie nie spotkałem krytycznej recenzji, a wielu z entuzjastów kina obwieściło go jednym z najlepszych filmów roku, jak nie ostatnich lat. Ja jednak podchodzę z dystansem do takich huraoptymizmów i na seans wybrałem jakiś czas po opadnięciu tego brokatowego kurzu. I wiecie co? To naprawdę dobre kino! Ale czy warte tych wszystkich miejsc na pierwszym miejscu podium? No tutaj bym się kłócił.
Filmy o trudach życia zgodnie ze współczesnymi standardami piękna nie są nowe, ale Substancja, wzorem poprzedniego dzieła reżyserki, wplata te wątki w przestylizowaną, feministyczną przypowieść z pogranicza baśni i realizmu. Z jednej strony idealnie wpisuje się czasy, w których rządzi Ozempic i szybkie operacje plastyczne, z drugiej swoim brakiem subtelności i artystyczną drapieżnością wrzuca nas w dziwaczny świat, w którym normalne są eksperymenty z ludzkim ciałem, które choć kuriozalne, wywrócą nasz żołądek na drugą stronę.
Fabuła opowiada o Elisabeth Sparkle (Demi Moore), 50-letniej gwieździe telewizji, która konfrontuje się z branżą mającą problem z jej wiekiem. W poszukiwaniu remedium na to, co nieuniknione, zwraca się do tajemniczej organizacji, która obiecuje przywrócić jej młodość. Gdy Elisabeth zaczyna przyjmować tytułową substancję, transformacja jest nie tylko fizyczna, ale i psychiczna, przejawiając się w postaci Sue (Margaret Qualley), młodszej, doskonalszej wersji podstarzałej gwiazdki. Ten sztuczny sobowtór staje się zatem ucieleśnieniem piękna, które kiedyś posiadała Elisabeth.
Narracja utrzymuje dość jasno określony, spójny tor, a każda scena starannie wzmacnia motyw przewodni, jakim są niebezpieczeństwa związane z uzależnieniem od poprawiania swojej własnej urody i samoakceptacją w obliczu starzenia się. Horrendalny, 2,5-godzinny czas trwania filmu nie kłuje z powodu napiętej atmosfery, która nigdy nie schodzi na dalszy plan. Fabuła jest wciągająca od początku do końca, a napięcie narasta z precyzją chirurga, prowadząc do punktu kulminacyjnego, który wydaje się zarówno nieunikniony, jak i zaskakujący. Pod względem realizacji Substancja dzisiaj to najwyższa półka filmowej szkoły, od której uczyć powinni się nawet hegemoni branży.
Pod względem treści jest już nieco gorzej, bo Fargeat nawet nie stara się mówić nam o czymś nowym, o czymś, na co nie wskazywali inne osoby twórcze przed nią. Jak już wspomniałem, to kolejna historia o kulcie piękna, o tym, jak reprezentowany przez biały facetów kapitalizm eksploatuje kobiety oraz jak ten zbrodniczy system stempluje na każdym z nas datę przydatności do wykorzystania. Dla niedzielnego widza będzie to pewnie objawienie, dla kogoś, kto kino gatunku poznał nieco głębiej, to nic odkrywczego. Ale to nie o to tutaj przecież chodzi, choć policzkowanie patriarchatu powinno zawsze być oklaskiwane gromkimi brawami. Chodzi o formę, którą pani reżyser operuje z godną podziwu gracją.
Ton Substancji jest ponury, a atmosfera przesiąknięta została niepokojem i rozpaczą. Film oscyluje między sterylną, niemal kliniczną scenografią reprezentującą branżę, z której Elisabeth została „zwolniona”, a groteskowymi, surrealistycznymi sekwencjami, które odzwierciedlają jej wewnętrzny rozkład. Elementy horroru ciała są imponujące i odrażające, zwiększając strach przed obserwowaniem, jak ktoś dosłownie degraduje się w pogoni za wiecznym pięknem. Wizualnie i estetyczne wybory Coralie Fargeat są tym, za co Substancję wielu widzów zapamięta do końca swojego życia. Zimne, dopracowane zdjęcia kontrastują z coraz to bardziej groteskowymi transformacjami, którym poddaje Elisabeth, a oszczędne dialogi dają jasno do zrozumienia, że w tej historii nie potrzeba wielu słów.
Dużo się mówi o tym tytule w kontekście aktorstwa. Moore dostarcza to, co można opisać tylko jako renesans kariery, dosłownie ucieleśniający na ekranie jej rozedrganą bohaterkę. Ta kreacja jest niczym innym jak mistrzowską klasą aktorstwa, szczególnie w scenie, w której konfrontuje się ze swoim odbiciem w lustrze. Ten moment, w którym jej wewnętrzna walka przejawia się w zewnętrznym pokazie wściekłości i obrzydzenia, ujawnia kolejne warstwy wrażliwości oraz nienawiści do siebie, które są zarówno przerażające, jak i urzekające. Margaret Qualley błyszczy jako młodsza wersja Elisabeth, dodając fascynującą dynamikę do narracji. Jej występ jest zarówno seksownie hipnotyzujący, jak i nieco rozczulający, a także sprawnie uzupełnia postać Moore. Zdolność Qualley do przedstawiania naiwności i surowej ambicji zdaje się naturalną składową jej już imponującego warsztatu. Każda scena, w której się pojawia, jest naładowana namacalnymi emocjami, nie tylko tymi, które ucieleśniają się poprzez ciasne bokserki…
Cały czas mam wrażenie, że Fargeat dopiero zaczyna się jako twórczyni. A to wróży nam jedną z najciekawszych karier we współczesnym kinie. Jeśli jej drugi pełnometrażowy film dosłownie paraliżuje widownie, stając się światowym fenomenem, a idzie za nim bardzo twórcza, kreatywna warstwa stricte artystyczna, to aż boje się zobaczyć co się stanie, kiedy ktoś odda w jej ręce jeszcze większy budżet. Finałowa sekwencja rozgrywająca się podczas nagrań do specjalnego programu sylwestrowego, którego Sue została gospodynią, to zdecydowanie coś, co koniecznie trzeba zobaczyć, aby uwierzyć. Ja się jaram, może nie krzyknę, że to film roku, ale będę zdecydowanie w gronie tych, którzy będą wzdychać z zachwytu za każdym razem, gdy tylko usłyszą nazwisko Fargeat. Powiem krótko, to jeden z tych filmów, które po prostu trzeba przeżyć w kinie.
Oryginalny tytuł: The Substance
Produkcja: USA/Wielka Brytania/Francja, 2024
Dystrybucja w Polsce: monolith.pl
Nałogowy pochłaniacz popkultury, po równo darzy miłością obskurne horrory, Star Wars i klasykę literatury.