Do kina Sofii Coppoli podchodziłem jak ten przysłowiowy pies do jeża. Wydawało mi się, że to kino zbyt egzaltowane, przepełnione stylistyką rodem z wczesnego Tumblr i zdecydowanie kierowane do wszystkich tych rozemocjonowanych pseudointelektualistów. Wszystko zmieniło się w momencie, kiedy zaciekawiony tematem poszedłem do kina na jej Priscillę (2023). Potem już poszło z górki, był fenomenalny debiut pełnometrażowy Przekleństwa niewinności (1999), aż w końcu nadszedł czas na kultowe w pewnych środowiskach Między słowami.
Tak, jak w poprzednich widzianych przeze mnie filmach, także tutaj Sofia snuje swoją opowieść nieśpiesznie, wypełniając każdy kadr eteryczną przyjemnością. Znacie to uczucie, kiedy oglądacie film, przy którym po prostu czujecie się dobrze. Jakby ktoś Was przytulił, zaspokoił potrzebę zaopiekowania się i dosłownie snuł Wam ciepłym głosem historię, którą akurat chcieliście usłyszeć. Być może to był odpowiedni moment mojego życia, bym po ten konkretny tytuł sięgnął, choć jestem przekonany, że powinienem to zrobić już lata temu.
Bob Harris (Bill Murray) jest przebrzmiałym hollywoodzkim aktorem, który przybywa do Japonii, aby nakręcić reklamę whisky za imponujące 2 miliony dolarów. Charlotte (Scarlett Johansson) jest świeżo upieczoną absolwentką Yale, która próbuje odkryć, co dalej zrobić ze swoim pozornie bezużytecznym dyplomem z filozofii i jej wiecznie nieobecnym mężem, znanym fotografem granym przez Giovanniego Ribisi. Bohaterowie filmu zdają się dostrzegać ich smutne jestestwo w dźwiękach i obrazach miasta, które tymczasowo zamieszkują.
Bob i Charlotte to dwie dusze w zawieszone gdzieś w limbo, które, choć zdezorientowane w obcym kulturowo kraju, zdają sobie sprawę, że sami są winni załamaniu poczucia własnej wartości. Pod pewnymi względami film ten jest buntem przeciwko egocentryzmowi i celebracją osobistego rozwoju, tego społecznego, jak i emocjonalnego. W pewnym momencie Charlotte decyduje się na powieszenie papierowego żurawia na świątynnym drzewie, co oczywiście symbolicznie odzwierciedla jej chęć zapuszczenia korzeni w obcym kraju. Dlatego też Między słowami jest historią wysoce uniwersalną, mogącą się dziać gdziekolwiek i opowiadać o kimkolwiek.
Jestem zdecydowanie fanem tego, w jaki sposób Sofia czyni w swoim filmie Tokio pełnoprawnym bohaterem. Japonia po prostu jest tutaj kolejną postacią. A przypominam tylko, że to miasto jest rozległą metropolią liczącą ponad dwadzieścia milionów ludzi, która wydaje się ciągnąć po nieskończony horyzont. Ponieważ mąż Charlotte bez przerwy zajęty kręceniem nowego filmu, a żona Boba jest tysiące kilometrów dalej, oboje znajdują czas na odkrywanie i zanurzenie się w kolorowych neonach i eklektycznych dźwiękach Tokio. To nie miasto, które osacza swoich mieszkańców, a raczej pozwala im żyć w pełnej symbiozie. Niczym życiodajne krwinki krążące po wylanych asfaltem arteriach.
Dużo tutaj małych, krótkich chwil w przepiękny sposób ilustrujących rozwijającą się relację Boba i Charlotte. W zadymionych barach karaoke, restauracjach hibachi czy oświetlonych neonami zza okna mieszkaniach dwójka ta próbuje wspólnymi siłami przeciwstawić się kulturowym granicom. Czują się samotni i nieszczęśliwi w swoich związkach, więc odnajdują ukojenie oraz pocieszenie w wzajemnym towarzystwie. Wszystko zaczyna się dość niewinnie w hotelowym barze, ale z biegiem czasu rodzi się najszczersza z przyjaźni. Bob jawi się również jako życiowy mentor dla młodej Charlotte, udzielając jej lekcji na temat życia, małżeństwa i tego, jak to jest mieć dzieci.
Ale Między słowami działa również jako zabawna komedia, której napędowym motorem jest Murray. To właśnie jego interakcje z autochtonami dają początek najśmieszniejszym momentom filmu. Murray, robiąc to, co robi najlepiej, radzi sobie ze swoimi frustracjami, snując się apatycznie lub rzucając suchym sarkazmem. Jego pozbawiona wyrazu twarz, śladowa energia i oldschoolowy urok ścierają się z tymi bardziej „żywymi”, przebojowymi mieszkańcami Tokio. Niezależnie od tego, czy jest to fotograf wykrzykujący na niego niejasne prośby podczas sesji, ekscentryczny gospodarz domówki zmuszający do tańca, czy japońska prostytutka domagająca się, aby potargał jej pończochy. Wszystkie te momenty ociekają szczerym, niewymuszonym humorem.
Jestem w pełni świadomy tego, że film Coppoli to kino dla raczej wybranego grona widowni. Bardziej energiczny odbiorca może się podczas seansu nieźle wynudzić. Dla mnie jednak ten mały zadaje kilka bardzo ważnych pytań, dotykając natury związku, miłości, a nawet naszego jestestwa. Zamiast udzielać jakichkolwiek odpowiedzi na te fundamentalne pytania, twórczyni postanawia tylko delikatnie popchnąć nas w ich kierunku, pozwalając nam samym nad nimi podumać. To nie jest kolejna komedia romantyczna, raczej kronika wyjątkowych chwil dwóch zagubionych dusz nawiązujących ze sobą głęboką więź w obcym mieście i cieszących się tymi doświadczeniami przez krótki czas, który dla siebie mają.
Oryginalny tytuł: Lost in Translation
Produkcja: USA/Japonia, 2003
Dystrybucja w Polsce: primevideo.com
Nałogowy pochłaniacz popkultury, po równo darzy miłością obskurne horrory, Star Wars i klasykę literatury.