Dzikie anioły (1966)

Być może najważniejszym filmem motocyklowym można nazywać Easy Rider z 1969 roku. Na trzy lata przed tym, jak Dennis Hopper nakręcił swój wolnościowy hymn, publika dostała równie ważny, jak nie bardziej kanoniczny dla gatunku tytuł, Dzikie Anioły Rogera Cromana. Nie była to oczywiście pierwsza historia motocyklowa przeniesiona na duży ekran, ale zdecydowanie najpopularniejsza. Nie przypadkowo też książka Huntera S. Thompsona, Hell’s Angels: Anioły Piekieł, ukazała się mniej więcej w tym samym, czyniąc żyjących na marginesie bikerów prawdziwymi ikonami kontrkultury.

Corman wiedział, co robi, kiedy kręcił Anioły. Do głównej roli zatrudnił Petera Fondę, syna słynnego aktora Henry’ego Fondy, który jednak odrzucił namaszczenie ojca na bycie w establishmencie na rzecz sceny hipisowskiej Zachodniego Wybrzeża. Obsadzenie takiej kontrkulturowej ikony oraz prawdziwych bikerów z oddziału w Venice, z miejsca nadało projektowi autentyzmu i przyczyniło się w prostej linii do powstania wspomnianego już arcydzieła Hoppera, w którym Fonda również zagrał główną rolę. Jakby nie patrzeć, również sam Corman musiał popaść w jakąś refleksję, bo rok później nakręcił będący laurką dla społeczności LSD The Trip. Również z Fondą w roli głównej.

Stylizowany na Hell’s Angels motocyklowy gang z San Pedro, kierowany przez szefa oddziału Bluesa (Peter Fonda), podróżuje do pustynnego miasta Mecca w Kalifornii. Celem jest odzyskanie Losera (Bruce Dern), członka oddziału, który jego zdaniem został skradziony przez meksykański gang. Kiedy na miejsce rozróby przybywa policja, Anioły znikają w snopach kurzu i ryku silników. Niestety Loser nie ma tyle szczęścia. Poważnie ranny zostaje przewieziony do szpitala i dostaje obstawę gliniarzy. Obawiając się, że ich przyjaciel może skończyć w więzieniu, gdy tylko wyzdrowieje, Blues i jego załoga postanawiają go uwolnić, ale nie wszystko idzie zgodnie z planem.

Blues jest poważnym, ponurym typem, dla którego liczy się tylko jego klub. Nawet jego ponętną dziewczyna, Mike (Nancy Sinatra), zajmuje drugie miejsce. Blondwłosa Mike z czasem zaczyna odczuwać, że jej facet staje się wobec niej coraz bardziej zdystansowany, jakby już na niczym mu nie zależało. Jego postępująca apatia wpływa na całą resztę ekipa, która, choć z początku pełna pasji, teraz po prostu szlaja się po pustkowiach, szukając kolejnego punktu zapalnego do imprezy lub bójki. Postać Bluesa niezbyt pasuje do ikonograficznego przywódcy zbuntowanego, żyjącego ponad prawem gangu motocyklowego, to gość, który pija hektolitry piwa i wącha grube kreski koksu. A to jak dobrze wiemy, potrafi zburzyć psychikę „dobrego bandyty” i uczynić go po prostu ludzkim wrakiem.

Pisałem o tym, że film jawił się jako coś naprawdę autentycznego, coś, co odda prawdziwy klimat przebywania pośród bandy żyjących na marginesie bikerów. Tyle tylko, że im dalej w las, tym paradoksalnie mniej drzew, a Dzikie Anioły zaczynają się robić coraz bardziej naiwne, głupiutkie oraz jowialne. Corman kreśli nam Anioły Piekieł niczym bandę hałaśliwych studenciaków z amerykańskiego bractwa, którzy piją, niszczą mienie publiczne i okazjonalnie krzywdzą kobiety. Potwierdza to tylko fakt, że możesz mieć w swoim filmie prawdziwych Aniołów, ale bez odpowiedniego przestudiowania tematu wyjdzie to najwyżej pociesznie. Dialogi też nie są najwyższych lotów i stanowią w głównej mierze zbitkę slangu z epoki.

Te wszystkie ujmy sprawiają, że film wpada w pewną niszę kina dla młodych ludzi, którzy zaczynają wyrażać te same odczucia dotyczące wolności i braku odpowiedzialności, które dosłownie wypowiadane są przez bohaterów na ekranie. Ale Corman ten hedonistyczny brak moralnych hamulców sprowadza do rangi patologii. Zasadniczo jest to przedstawiciel nurtu bikesploitation, który boi się szorstkiego potencjału, jaki drzemie w kulturze motocyklistów, ale stara się mówić o jej przedstawicielach z dużą dozą szczerej sympatii. Brzmi jak paradoks, nonsens czy po prostu farmazon? I tak w pewnym stopniu jest, bo przykładowo ja, widz raczej z tych nieogarniętych, nie rozumie, czy film miał być gloryfikacją, czy zniesławieniem tej głośnej podówczas subkultury.

Dla mnie i dla wielu bardziej wrażliwych widzów elementem ciężkostrawnym będzie zapewne dość śmiałe obnoszenie się z nazistowską symboliką. Wykorzystanie kontrowersyjnej ikonografii praktycznie nie jest komentowane w samym filmie, prócz jednej sceny, w której Dick Miller (często pojawiający się aktor u Cormana) karci Petera Fondę i Bruce’a Derna za noszenie żelaznych krzyży i swastyk. Rzeczywiście, te symbole dość szczodrze ukazywane są nam przez cały seans, mamy nawet swastykę wyrytą na końcu T na karcie tytułowej, a kulminacyjna scena ukazuje trumnę przykrytą nazistowską flagą. Nie jest to oczywiście nic, co miało później przerodzić się w takie Romper Stomper (1992), ale nienawiść na tle rasowym jest tutaj obecna. W końcu bójka z meksykańskimi oprychami ma charakter jawnie ksenofobiczny, a czarnoskóra pielęgniarka prawie pada ofiarą gwałtu ze strony białego członka gangu.

Trudno mówić dziś o Dzikich Aniołach bez tego zwracania uwagi na jego wpadki, głupoty i naiwności. W sumie nawet nie wiem, komu ten tytuł polecić! Wkręceni w kulturę moto nie znajdą tutaj nic, prócz infantylnej pocztówki z czasów dawno minionych, a ci widzowie, którzy kino eksploatacji traktują jako swoistą awangardę dla alternatywnej inteligencji, będą tylko kręcić nosem na wszystkie zawarte w filmie bzdury i uproszczenia. Mi seans wszedł całkiem gładko, ale nie powiem, bym był tym tytułem w jakikolwiek sposób oczarowany. Mimo że daleko mi do jakiejkolwiek motoryzacji, w moim sercu jest tylko jeden film motocyklowy, ale to już powinniście się domyślić, o który konkretnie mi chodzi.

Oryginalny tytuł: The Wild Angels

Produkcja: USA, 1966

Dystrybucja w Polsce: BRAK

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *