Dziennik zakrapiany rumem (2011)

Dziennik zakrapiany rumem to taka spóźniona nieco kolacja dla tych z nas, którzy po arcygenialnym Las Vegas Parano (1998) pragnęli więcej Johnny’ego Deppa w roli kultowego dla amerykańskiej kontrkultury pisarza Huntera S. Thomposna. Co prawda w chwili premiery autor ten nie żył już od 6 lat, jednak jego namaszczenie Deppa do odgrywania go na ekranie było, i mam nadzieję, że dalej jest, aktualne. Tym razem padło na jedną z pierwszych książek HST, wydany również w Polsce Dziennik zakrapiany rumem. W chwili pisania tego tekstu pozycja ta spogląda na mnie jeszcze z regału, ale jestem pewien, że szybko stan ten ulegnie zmianie.

Dziennikarz-idealista Paul Kemp (Depp) budzi się w 1960 roku w San Juan, dokładnie w Puerto Rico. Z przepotężnym bólem głowy i pustymi butelkami rozrzuconymi wokoło stara się dojść do siebie i ogarnąć burdel panujący w jego pokoju hotelowym. Spóźniony trafia do San Juan Star na rozmowę ze swoim nowym redaktorem, Lottermanem (Richard Jenkins), którego gazeta serwuje amerykańskim turystom dietę złożoną z horoskopów i lekkich newsów. Kemp zaprzyjaźnia się z fotografem Salą (Michael Rispoli). Piją rum, oglądają walki kogutów i odkrywają działanie różnych, całkiem dla nich nowych narkotyków.

Pewnego dnia Kemp odkrywa amerykańskie interesy, które uniemożliwiają życie miejscowym. Wszystko oczywiście podlega białym mężczyznom w garniturach i ich pieniądzom zarobionym na transakcjach związanych z wykupem lokalnej ziemi. Tymczasem nasz bohater zostaje uwiedziony przez oślizgłego biznesmena Sandersona (Aaron Eckhart), którego dziewczyna Chenault (Amber Heard) wpada w oko dziennikarza. Sanderson chce namówić Kempa, aby ten pomógł mu spisać umowę, która pozbawi miejscowych sporego kawałka atrakcyjnej działki. Na szczęście autodestrukcyjna atmosfera nakręcająca Portoryko nie korumpuje Kempa, który staje po właściwej stronie barykady.

Trzeba teraz dać pewną adnotację dla tych, którzy postać Doktora Gonzo znają tylko z szalonego, narkotycznego filmu Terry’ego Gilliama. Dziennik zakrapiany rumem to nie ta jazda, choć w pewnej bardzo zabawnej scenie pojawia się tutaj kwaśny psychodelik. Gęściej niż dym z jointa do naszych nozdrzy dochodzi smród przetrawionego alkoholu, głównie tytułowego rumu. Bohater Deppa, autobiograficznie oparty oczywiście na Thompsonie, to alkoholik, który nie stara się zbytnio walczyć ze swoim uzależnieniem. Film ani nie gloryfikuje, ani nie demonizuje alkoholu, choć oczywiście wszystko chyli się ku temu drugiemu. Dlatego też druga adnotacja. Jeśli sami macie problem, to tytuł ten może działać jako wyzwalacz.

Tyle że dla ludzi, którzy znają twórczość Doktora z jego szalonych, narkotykowych ekscesów, Dziennik zakrapiany rumem może okazać się produkcją dość… grzeczną. Oczywiście, główną używką jest tutaj alkohol, który leje się dosłownie strumieniami. Jak już wspomniałem, złocisty trunek nie jest stanowczo stawiany po żadnej stronie szali, tak samo jako papierosy, które praktycznie nie opuszczają ust głównego bohatera. W zasadzie fani psychodelicznych podróży otrzymają tylko jedną, dość zabawną scenę dziewiczego eksperymentowania z LSD. Samo miejsce akcji ma w sobie coś narkotycznego, w końcu dla wielu to istny raj na ziemi…

Film odkrywa przed nami wiele cudów, atrakcji i zabytków, które Portoryko ma do zaoferowania. Walki kogutów, tani alkohol i korupcja za każdym rogiem wydają się raczej interesującymi tematami, na których należy się skupić. Zwłaszcza z perspektywy Europejczyka, którego przestrzeń jest raczej poukładana i sankcjonowana. Jedynym sposobem na przetrwanie w tym miejscu jest przystosowanie się do niego. Szkoda jednak, że postać Deppa wcale nie wydaje się tym faktem jakoś szczególnie zaintrygowana, nie czuć w nim strachu, brawury czy jakiś innych emocji. Po prostu buja się od miejsca do miejsca niczym w wiecznej blazie, choć można to przecież zwalić na karb tego, że jest wiecznie pijany. To ciekawy aspekt, który całkowicie rozmywa się w refleksji o Richardzie Nixonie, nierównościach społecznych na Kubie i podejrzanych postaciach, które w tym czasie działały za kulisami.

Ale podteksty nigdy nie stają się ciężarem, ponieważ reżyser pozwala historii rozwijać się we własnym tempie i, co ważniejsze, pozwala, by była zabawna. Thompson mógł wyciągać na wierzch całą zgniliznę tego świat jak mało kto, ale był też cholernie zabawny. Dziennik zakrapiany rumem ma nadrzędną narrację, ale eksploruje dziwaczne i humorystyczne perypetie Kempa i Sali. Każdej nocy wydaje się, że mają kolejną wspaniałą historię, ale nigdy nie są w stanie jej sobie przypomnieć. Pamiętajcie, że jeśli jesteście ścigani przez grupę wściekłych Portorykańczyków, Waszą jedyną obroną jest używanie alkoholu zbożowego do ziania ogniem.

Film ten całkiem dobrze potrafi wykorzystać swój budżet i naprawdę stara się utrzymać widza w stanie nieco naiwnego zainteresowania. Pomimo faktu, że wszyscy, na czele z głównym bohaterem, wyglądają na znudzonych, a historia wydaje się nieco płaska i nie wykorzystuje motywu alkoholizmu tak dosadnie, jakbym tego chciał. Ja tam bawiłem się całkiem dobrze, bo produkcja ta wie, dokąd zmierza, ale nie spieszy się, aby się tam wdrapać. Film nie oddaje poznanego przeze mnie pióra Thompsona, ale nigdy też nie obiecywał nam tej wierności i ma własny, autonomiczny sznyt. A to potwierdza tylko, że najlepszym hołdem dla dziedzictwa Doktora Gonzo jest to, że jego słowa są wciąż żywe, inspirując, ewoluują i przekazywane są dalej i dalej. O to chodzi chyba w zostawianiu czegoś po sobie.

Oryginalny tytuł: The Rum Diary

Produkcja: USA, 2011

Dystrybucja w Polsce: primevideo.com

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *