Od czasu obejrzenia Mandarynki w 2015 roku jestem fanem Seana Bakera oraz jego filozofii tworzenia kina. Gość po prostu poszerzył mi horyzonty, dowodząc, że można robić dzieła angażujące dogłębnie nasze emocje, nie wychodząc ponad poziom ulicy za naszym oknem i poza ludzi, których powszechnie uważa się za margines. Prostytutki, ludzie z ekonomicznych nizin czy przebrzmiałe gwiazdy porno w oku Bakera wyrastają do miana pełnoprawnych bohaterów popkultury, zdobywając naszą sympatię.
W długowyczekiwanej Anorze schemat jest podobny. To w zasadzie Pretty Woman (1990) sprowadzona z kuluarów Los Angeles do obskurnych klubów ze striptizem i majątków rosyjskich oligarchów stacjonujących w Nowym Jorku. Po tym barwnym świecie porusza się Ani (Mikey Madison), tancerka w jednym ze wspomnianych przybytków, dla której marzenia kończą się na umowie o prace i składce zdrowotnej. Witamy w kapitalistycznych Stanach Zjednoczonych!
Życie dziewczyny diametralnie się zmienia, gdy jej klientem staje się młody chłopak Ivan (Mark Eydelshteyn). Po klasycznym „zabawieniu” swojego klienta w klubie bierze od niego numer i umawia się na prywatne spotkanie w jego ogromnym, kipiącym od przepychu domu. Ivan jest synem rosyjskiego oligarchy – czy w grę wchodzi handel ropą, bronią czy czymkolwiek innym, nie jest jasne – i zaproponowanie Ani 10 000 dolarów za tydzień spędzenia z nim czasu nie jest dla niego problemem.
Z początku wszystko idzie tak, jak można się spodziewać. Młodzi uprawiają częsty seks, imprezują, leją w gardła i na ciała drogie alkohole czy wciągają „ketaminę, jakiej nie dostaniesz w Rosji”. Ich związek to impulsy podsycane niekończącym się strumieniem rubli płynących z konta bogatych rodziców. Taki hedonizm życia bogatych ludzi w późnym kapitalizmie, kiedy to podkręcona wódą i narkotykami nuda prowadzi do tak absurdalnych pomysłów, jak mający mało wspólnego z namysłem ślub w kaplicy w Vegas. No cóż, kto bogatemu zabroni? Ważne, że jest przepych, jest blichtr, a neony rozświetlają wszystko wokoło.
Anora to odpowiedni tytuł dla tego dzieła, gdyż to właśnie tytułowa postać jest siłą napędową całej historii, a Mikey Madison jawi się wręcz jako aktorskie objawienie. Wcześniej dziewczynę tę widziałem tylko w nowej wersji Krzyku z 2022 roku i już tam udało się jej pokazać pazury. Tutaj z gracją przechodzi od bezczelnej prostytutki do bezbronnej, zagubionej dziewczyny. Aktorka ta jest odpowiednio magnetyczna i bezbłędnie radzi sobie z mieszaniem w sobie śmiechu i łez, więc myślę, że jak nie teraz (choć powinna), w przyszłości sięgnie najważniejszych nagród w tej kategorii. Ale wszyscy jej wtórujący tutaj wypadają świetnie! Jurij Borysow jako Igor, typowy mięśniak-pomagier, przechodzi taką drogę, że wielkie brawa należą się aktorowi za perfekcyjne jej ukazanie. Fakt, że dynamika między tą dwójką postaci staje się jednym z najbardziej nieoczekiwanych wątków w kinie ostatnich lat, dowodzi tylko, że Baker ma rękę do aktorów i potrafi ich doskonale poprawić.
Swój akapit powinien jednak dostać Eydelshteyn i jego postać nowobogackiego Iwana, dla przyjaciół Wani. Z początku Ani widzi w nim niewinność, na którą sama nigdy nie mogła sobie pozwolić, zmuszona do dbania o siebie od najmłodszych lat. Momenty, które ze sobą dzielą, nie są do końca romansem, ale raczej obustronnym czerpaniem korzyści. Dziewczyna może poczuć finansowe bezpieczeństwo i pozwolić sobie na seks z kimś, kogo szczerze lubi, a Wania ma szansę uzyskać zieloną kartę i znaleźć nowy sposób na wkurzenie rodziców. Nie będę mówił oczywiście, jak relacja ta rozwija się na przestrzeni filmu, ale zapewniam Was, takiej antypatii nie poczuliście do ekranowej postaci od… w sumie niedawna, bo od genialnego serialu Pingwin (2024-).
Zawsze wydawało mi się, że Bakera jako twórcę kina raczej niezbyt interesują tematy polityczne, zwłaszcza te związane z życiem pracowników seksualnych. I prócz wspomnianych tutaj wymagań wobec szefa o zapewnienie ubezpieczenia zdrowotnego i świadczeń emerytalnych nie za wiele tutaj znajdziemy takich wątków. Ale zainteresowania reżysera wydają się leżeć bardziej w ukazaniu nam pracy seksualnej – często niepewnej, czasami niezwykle dochodowej – jako części współczesnej amerykańskiej mitologii, nowej iteracji kowboja. Człowieka wolnego, poza prawem i wciąż polującego na intratną okazję. Anora to jednak mały film, który sprawia wrażenie znacznie większego, wyniesionego przez humor, chaos i ludzką czułość.
I ja znów dałem się tutaj Bakerowi kupić z całym jego dobrodziejstwem inwentarza, bo Anora z miejsca wpadła w poczet moich ulubionych filmów roku pańskiego 2024. To jednocześnie szalona baśń (Kopciuszek zostaje tutaj przywołany wprost) i pełne serdeczności studium postaci. Potrzebna nam jest od czasu do czasu taka przejażdżka przez wszystkie drzemiące w człowieku emocje, by chociaż sprawdzić, że nie rdzewiejemy. A wyjątkowe, humanistyczne podejście Bakera do tworzenia filmów jest do tego idealne, bo finalnie możemy skończyć seans z poczuciem, że obejrzeliśmy coś satysfakcjonującego. Tak szczerze i po całości.
Oryginalny tytuł: Anora
Produkcja: USA, 2024
Dystrybucja w Polsce: uip.com.pl
Życiowy przegryw, który swoje kompleksy leczy wylewaniem żalu w internecie. Nie zawsze obiektywnie, ale za to szczerze.