Nie da się mówić o filmie Boba Clarka inaczej niż jako o świątecznym arcydziele. Co prawda dziś już tytuł ten zapewne nie grzeje tak bardzo młodych kinomanów, ale przez te wszystkie lata od jego premiery zdążył on obrosnąć swoistym kultem. Żyje on niejako w popświadomości, w 2006 i w 2019 roku powstały dwa remaki, a taki Terrifier 3 (2024) choćby dość dosłownie odnosił się do najbardziej ikonicznej sceny z filmu Clarka. Warto również pamiętać, że gdyby nie Czarne święta właśnie, nie byłoby arcydzieła Johna Carpentera, Halloween (1978), które miało pierwotnie być bezpośrednim sequelem tamtego dzieła.
Zanim termin „slasher” na dobre zagościł w kinie grozy, nikt jeszcze nie robił filmów pod jego schemat. Scenarzysta Ray Moore napisał scenariusz pod tytułem Stop Me, wykorzystując inspirację płynącą prosto z pewnej miejskiej legendy, która w 2006 roku posłużyła przy pisaniu Kiedy dzwoni nieznajomy. W pierwotnej wersji lokalnego mitu tajemniczy dzwoniący nęka opiekunkę do dzieci telefonami, upiornym głosem sugerując jej by „sprawdziła co u jej podopiecznych”. Przerażona kobieta decyduje się zawiadomić policję, która po dłuższym śledztwie odkrywa, że telefony wykonywane są… z wnętrza domu, w którym przebywa ofiara.
Film otwiera sekwencja widziana oczami zabójcy, który właśnie niepostrzeżenie włamał się do żeńskiego akademika i zagnieździł się na strychu. Jako że cała sytuacja ma miejsce na kilka dni przed Świętami Bożego Narodzenia, dziewczyny gorączkowo i w pośpiechu przygotowują się do opuszczenia kampusu. Ich rutynowe pakowanie przerywa seria dziwacznych, niepokojących telefonów, które z początku traktowane są jako żarty od jak zawsze napalonych chłopaków. Nie wiedzą jednak, że telefony z groźbami powiązane są z nieproszonym lokatorem. Kiedy w tajemniczych okolicznościach znika jedna z dziewczyn, do akcji wkracza policja.
Clark wie, jak budować napięcie, robi to wręcz po mistrzowsku. Wszystko toczy się tutaj w odpowiednim tempie, dla dzisiejszej widowni raczej zbyt wolnym, ale działającym jak perfekcyjnie naoliwiona maszyna. Niczym w filmie Hitchcocka widz wie więcej od zamkniętych w przepastnej kamienicy postaci. My wiemy, że coś złego czai się w wiekowych murach, więc cały czas siedzimy na granicy fotela. Niczym lalki w zabawkowym domku podglądamy krzątające się po pokojach i korytarzach dziewczyny, licząc tylko na to, by nie wpadły w sidła przyczajonego pająka.
A jest komu kibicować, bo nasze bohaterki to nie ekipa wyciętych z kartonu, opisywanych przez jeden stereotyp fantomów, ale ludzie z krwi i kości, z własnymi przekonaniami czy historiami. Czarne święta przez swoje nieśpieszne tempo dają nam odpowiednio dużo czasu, abyśmy zapoznali się z jego postaciami, nawiązali z nimi więź i ostatecznie polubili. Jess (Olivia Hussey) jest świetną, zniuansowaną jak na czas powstania filmu kobietą. W obliczu ciąży Jess jest w stanie dokonać aborcji, ponieważ sama chce decydować o swoim życiu i widzi w nim wiele ciekawszych elementów, niż macierzyństwo. Fakt ten staje się przyczynkiem jej konfliktu z partnerem, Peterem (Kier Dullea). Chłopak uważa, że ta jest samolubna, a w miarę rozwoju filmu staje się coraz bardziej niestabilny, emocjonalnie i mentalnie. To oczywiście zabawa w czerwone śledzenie, dając w oczach postaci motywację, by to właśnie jego oskarżyć o bycie mordercą.
Postacie drugoplanowe również nie stanowią jakichś tam gatunkowych archetypów. Barb (Margot Kidder), sukowata samica alfa grupy, ma problemy rodzinne, które wpływają na nią emocjonalnie i narzucają poczucie winy. Phil (Andrea Martin), choć wygląda jak stereotypowa kujonka, jest po prostu zwykłą dziewczyną, głosem rozsądku dla innych, dając nam jedną z najbardziej ujmujących scen w filmie. Są też bohaterowie spoza kręgu „domowników”, dowcipny porucznik Fuller (John Saxon!), sierżant Nash (Douglas McGrath) czy pani Mack (Marian Waldman). Każda postać jest uczłowieczona, a wszyscy aktorzy wypadają naprawdę naturalnie. W konsekwencji tego scenariusza i warsztatu aktorskiego nie sposób nie angażować się emocjonalnie w całą historię.
Czarne święta robią to, czego nie udaje się dokonać wielu innym filmom z nurtu slasher, straszą. Zabójca jest bardzo ugruntowany w rzeczywistości, jednak to, co przeraża najbardziej, to fakt, że praktycznie nie dowiadujemy się o nim niczego. Nigdy nie dostajemy wskazówek na temat tego, dlaczego akurat ten budynek i te osoby stały się obiektem jego perwersyjnego zainteresowania. W zasadzie jednymi rzuconymi nam strzępami jego „charakteru” są dziwaczne, bardzo niepokojące telefony, w których bełkocze niezrozumiale. Ale mogę one przecież być tylko żartem innych studentów i nie mieć nic wspólnego z całą sprawą kryminalną. I to jest straszne, bo zbrodnia z motywacją już sama w sobie niepokoi, co dopiero ta jej pozbawiona?
Mógłbym tak wychwalać każdy aspekt filmu Clarka aż do kolejnych świąt, więc po prostu tutaj się zatrzymam. Jak widzicie, jestem ogromnym fanem tego filmu i z czystym niczym łza sercem polecam go również wszystkim fanom grozy, którzy go jakimś cudem nie widzieli. Jest to też integralny element rozwoju slasherów jako gatunku w ogóle, a także jeden z pierwszych, tak mocno opartych o motyw świąteczny filmowych horrorów. A nie ma chyba lepszego okresu, by sobie powtórzyć lub nadrobić seans niż właśnie Wigilia Bożego Narodzenia. Zapomnijcie o Kevinie, z takim intruzem w domu, to nawet ten irytujący blondasek by sobie nie poradził!
Oryginalny tytuł: Black Christmas
Produkcja: Kanada, 1974
Dystrybucja w Polsce: flixclassic.pl
Życiowy przegryw, który swoje kompleksy leczy wylewaniem żalu w internecie. Nie zawsze obiektywnie, ale za to szczerze.