Slasher jako gatunek, nie ma co ukrywać, kierowany jest raczej do widza o tym niższym kapitale intelektualnym, przez co sam od siebie nie wymaga zbyt wiele. Ma być łatwo przyswajalny, odpowiednio brutalny i umiejący zagrać na najniższych instynktach. Jakaś głębsza fabuła czy bardziej zniuansowane postacie nie są mu wcale potrzebne, wręcz przeciwnie, bawienie się jego strukturą prowadzi przeważnie do katastrofalnych skutków. Na całe szczęście dziś nie będziemy o nich mówić.
Mające premierę w 2006 roku Krwawe święta Glena Morgana to oczywiście remake kultowych, genialnych Czarnych świąt (1974) Boba Clarka. Cały trik polega na tym, że Morgan praktycznie wykastrował swój film ze wszystkiego, co czyniło tamto dzieło wyjątkowym, kręcąc bzdurną produkcją, jakich w tamtym okresie było na pęczki. Wiecie, pierwsze dziesięciolecie obecnego stulecia naznaczone było prawdziwą falą remaków, niektórych lepszych, innych gorszych.
Omawiany tutaj film niestety należy do tej drugiej grupy, choć naprawdę zagrzali fani nurtu, mogą wyciągnąć z niego coś dla siebie. Tam, gdzie Clark stawiał na tajemnicę, Morgan nie owija nic w bawełnę, w końcu jego widz musi mieć podane wszystko czytelnie na tacy. Od samego początku wiemy, kim jest morderca i jakie są jego motywacje, więc nie ma tutaj mowy o jakiejkolwiek zabawie z naszymi oczekiwaniami.
Młody Billy (Cainan Wiebe) jest świadkiem brutalnego mordu na swoim ojcu z rąk własnej matki i jej kochasia, przez co staje się społecznym wyrzutkiem mieszkającym na strychu i planującym krwawą zemstę na swoich najbliższych. Kiedy w końcu tego dokonuje, zostaje zamknięty w ośrodku dla obłąkanych. Klasyka kina siekanego i schemat, który przewija się w nim od samych początków, więc już znacie kreatywny poziom tego filmu.
Mija jakiś tam czas, a wyrośnięty już Billy ucieka z zakładu i kieruje swoje kroki wprost do rodzinnego domu. Ten przekształcony został na żeński akademik zamieszkały przez nieprzyzwoicie wręcz atrakcyjne studentki – z Mary Elizabeth Winstead czy Michelle Trachtenberg na czele. Oczywiście, dziewczyny zaczynają znikać jedna po drugiej i nie mija wiele czasu, kiedy nasze bohaterki orientują się, że to właśnie legendarny lokalnie morderca wrócił, by kontynuować krwawy szlak. Pytanie tylko brzmi, czy jest w tym brutalnym procederze sam?
Nie ma się chyba tutaj za wiele co rozpisywać, bo Krwawe święta to zdecydowanie symbol swoich czasów. Czasów dla fanów filmowej grozy pod jednym względem cudownych, bo nikt nie starał się wtedy nadawać mu jakiegoś socjologiczno-filozoficznego tonu, z drugiej zaś bardzo odtwórczych i często faworyzujących kino klasy C. Film Morgana plasuje się gdzieś pośrodku, jednak zdecydowanie w moich oczach chyli się ku tej dolnej kategorii. Po prostu prócz kilku dość kuriozalnych scen mordu, jest on zbyt schematyczny. I to nie jest tak, że ja nie lubię czysto gatunkowego kina, po prostu ten swoją odtwórczością wręcz obraża widza.
Powiedziałem jednak, że zagorzali fani nurtu mogą wyciągnąć z filmu tego coś dla siebie. I mówiąc to, miałem na myśli wspomniane właśnie krwawe sceny. Te są nawet fajne, bo choć nie wszystko zostaje nam pokazane wprost, to sprawiają wrażenie nagłych, brutalnych i takich angażujących widza na poziomie podstawowych zmysłów. Niektóre z nich są śmieszne i kuriozalne, to prawda, jak choćby scena z soplem, ale ogólnie mówiąc Krwawe święta dostarczają obietnicy zaszytej już w samym tytule.
To tyle, nie ma co więcej zdzierać literek na klawiaturze moimi brudnymi, nieprzyciętymi paznokciami. Krwawe święta to po prostu prościutki jak budowa choinkowego sopla slasher, który bożonarodzeniowy klimat bierze tak bardzo do siebie, że można dosłownie poczuć, jak sztuczny śnieg zawiewa z naszego ekranu, a wszechobecne lampki choinkowego stanowią jedyne oświetlenie scenografii. Tylko dla fanów gatunku, którzy mają jakąś nostalgię do tamtych czasów, cała reszta niech omija szerokim łukiem!
Oryginalny tytuł: Black Christmas
Produkcja: USA/Kanada, 2006
Dystrybucja w Polsce: polsatboxgo.pl
Życiowy przegryw, który swoje kompleksy leczy wylewaniem żalu w internecie. Nie zawsze obiektywnie, ale za to szczerze.