Święta to czas, w którym ludzie wybaczą więcej. Boskie miłosierdzie w tym jednym dniu spływa na nas wszystkich, sprawiając, że na bok idą wszystkie animozje, złości czy uprzedzenia. Oczywiście jest to jakaś moja idealistyczna wizja, bo wiemy, jak jest naprawdę, a w wielu domach czas świąteczny to okres konfliktów interesów, światopoglądu czy po prostu wewnętrznych problemów, które muszą w końcu znaleźć ujście.
I o tym właśnie jest omawiany tutaj film Seana Bakera. To historia o ludziach topiących się w konfliktach, zarówno tych zewnętrznych, eskalujących z każdą napotkaną osobą, jak i tych wewnętrznych, burzących pewien narzucony społecznie porządek. Nie muszę dodawać, że jest to dzieło wybitne, na swój sposób idealnie oddające podkręcone tętno współczesnej ulicy Los Angeles. No ale w końcu kto, jak nie Baker właśnie, potrafi oddać na ekranie najlepiej życie ludzi, którzy dla wielu orbitują gdzieś poza marginesem.
Alexandrę (Mya Taylor) i jej najlepszą przyjaciółkę Sin-Dee (Kitana Kiki Rodriguez) poznajemy w jednej z pączkarni w południowym Los Angeles. Sin-Dee, która właśnie została zwolniona z więzienia, zastanawia się, gdzie jest jej chłopak, Chester (James Ransone), a Alexandra objawia przed nią fakt, że ten zdradzał ją pod jej nieobecność. Całą pikanterię podkręca fakt, że Alexandra i Sin-Dee są czarnymi, transpłciowymi prostytutkami, Chester jest ich alfonsem, a dziewczyna, z którą zdradzał Alex, jest heteroseksualną, białą laską.
Sin-Dee wpada w szał i sieję prawdziwe spustoszenie na ulicach LA, dopóki nie zazna poczucia spełniającej satysfakcji. Wszystko, co my jako widzowie musimy zrobić, to trzymać się mocno podczas tej energicznej przejażdżki przez kipiący od anarchii i chaosu świat, w którym funkcjonują nasi bohaterowie. No i jest jeszcze żyjący w kłamstwie Razmik (Karren Karagulian), który sam wpada w samo oko tego cyklonu.
Film jest zarówno dramatem, jak i komedią, jednak co najważniejsze, udaje mu się oddać specyficzną relację między swoimi bohaterami, nigdy ich nie wyśmiewając. Sin-Dee (Kitana Kiki Rodriguez) gra główną bohaterkę, zuchwałą i porywczą, która jest siłą napędową filmu. Alexandra (Mya Taylor) jest jej najlepszą przyjaciółką, która stara się trzymać ją z dala od kłopotów. Ma też interes w nakłanianiu ludzi w uczestniczeniu w jej sceniczny debiucie, gdzie próbuje swoich sił jako piosenkarką. To naprawdę ekscentryczny duet, który kipi emocjami i dla wielu, w tym dla mnie, przeszedł już do kanonu kultowych postaci kina.
W 2015 roku, gdy wychodziła Mandarynka, jej głównym mykiem marketingowym był fakt, że film w całości nakręcony został telefonem typu iPhone. Dokładnie były to trzy telefony iPhone 5s, które to należą do moich ulubionych prywatnie telefonów pod względem designu i funkcjonalności. Ale pomijając moje prywatne sympatie, fakt, że do stworzenia tak wybitnego dzieła Baker potrzebował tylko trzech telefonów, kilku znajomych i malutkiego budżetu, podkreśla tylko, że ten partyzancki styl jest naprawdę efektowny. Czy ma to odbicie w wizualnej stornie filmu? Tak, kolory są nieco przesycone, „kamera” telepie się na wszystkie strony, a dźwięk czasami niedomaga – ale to wszystko nadaje tylko uroku.
Jednak sprytny pomysł na filmowe rzemiosło nie jest aż tak interesujący, jak humanistyczny wymiar Mandarynek, które w końcu opowiadają o ludziach żyjących poza marginesem społecznym, w świecie zbudowanym na prostytucji czy handlu narkotykami. Na całe szczęście Baker ma po prostu serce i zrozumienie do tego półświatka, portretując go bez żadnych uprzedzeń, narzuconej narracji czy pokazywania palcem. Przecież to też ludzie, jak my, a to, że robią to, co robią, jest często wypadkową nie ich samych, a patologicznego systemu, w którym żyją. Dlatego też ucieczka poza ten właśnie sztywny mechanizm jest dla nich jednym ratunkiem.
Mimo swojego całego brudu film Bakera daje nadzieję. I to jest jego największa wartość. Oglądanie Los Angeles przez obiektyw aparatu smartfona przywołuje wspomnienia dawno minionej ery filmów klasy B kręconych na ulicach przez niezależnych filmowców. To kino zrodzone z faktu posiadania kamery i marzeń, otoczone scenerią wielkich eposów wspieranych przez pękające od kasy studia produkcyjne. To kino bardzo rozedrgane, takie, które wchodzi głęboko pod naszą skórę i zaszywa się w nim na długo. Imponujące pod każdym względem, z jednej strony bardzo buntownicze, z drugiej pełne miłości do oldskulu. I za to właśnie kocham Bakera.
Oryginalny tytuł: Tangerine
Produkcja: USA, 2015
Dystrybucja w Polsce: Tongariro Releasing
Życiowy przegryw, który swoje kompleksy leczy wylewaniem żalu w internecie. Nie zawsze obiektywnie, ale za to szczerze.