
Temat Meksyku i rozdzierających ten kraj karteli jest mi daleki, nie interesuje mnie ten świat i zwyczajnie się go boję. Gdybym wiedział, że Emilia Pérez Jacquesa Audiarda tak mocno właśnie dotyczy tego tematu, to pewnie odpuściłbym sobie wizytę w kinie. A tak poszedłem, bo przecież Cannes, bo ohy i ahy, bo wszyscy, których śledzę widzieli i chwalili. Czy finalnie żałuję? Nie. Czy dołączę do grona tych, dla których tytuł ten jest jakimś objawieniem? Też nie.
Nie żałuję, bo to zrobiona z rozmachem, elektryzująca extravaganza, która miesza w sobie tak wiele stylistycznych zabiegów i nurtów, że ogląda się to czasami z otwartymi ustami. To jednakowo musical, rodzinny dramat, momentami efekciarski film kryminalny, romans czy nawet sytuacyjna komedia. Dużo tutaj społecznego komentarza dotyczącego dość gorącej sytuacji w Meksyku oraz ocierającego się o temat queerowości, jednak nie zapominajmy, że wszystko to opowiedziane jest z perspektywy białego, uprzywilejowanego Europejczyka.
Jedno jest pewne, Emilia Pérez jest tym tytułem, który będzie dzielić widownie tak, jak czasami dzielimy kreski koksu (czy kto co tam wali) na jakiejś gładkiej powierzchni. W nieco ponad dwóch godzinach czasu trwania nadziano tyle elementów, motywów i historii, że oglądając film, miałem wrażenie, że jestem w którymś tam z kolei odcinku jakiejś południowoamerykańskiej telenoweli. Niech nie zabrzmi to jednak źle, bo działa to zdecydowanie lepiej w formacie nieco dłuższego filmu, niż jeśli miałoby być rozbite na epizody serialu.
Struktura fabularna Emilii Pérez podzielona została na trzy akty. Pierwszy opowiada o Ricie (Zoe Saldaña), pracowitej prawniczce, której zaoferowana zostaje nienormalna propozycja od potężnego bossa kartelu, który w tajemnicy pragnie stać się kobietą. Staje się on tytułową Emilię Pérez, graną fachowo przez Karlę Sophię Gascon. Akt drugi pokazuje, czym zajmuje się Pérez po operacji, czyli odnajdywaniem zaginionych ludzi na terenie Meksyku z pomocą Rity. W rozdziale numer trzy Peréz jest przetrzymywana jako okup przez swoją byłą żonę (Selena Gomez), zmuszając Ritę do przyjścia jej z pomocą. Myślę, że ta struktura jest w porządku, ponieważ film próbuje zmieścić tak wiele na raz.
Podoba mi się, jak wyraźnie wszystkie akty zostają wytłuszczone w samym filmie, dając widzowi poczucie „poukładania” całej tej mozolnie budowanej struktury. I nie chodzi mi tutaj o jakieś plansze z numerkami, jak robią to inni, ale o stylistyczny kontrast, który wyraźnie oddziela jedną część historii od innej. Duża to zasługa pewnej umowności, która pozwala sobie na rysowanie bohaterów i ich ekranowych perypetii bardzo grubym pędzlem. Przed przejściem korekty płci Emilia jest tym osławionym, wyrwanym z kart komiksu baronem narkotykowym. W każdym kolejnym rozdziałem staje się kobietą, coraz bardziej świadomą nie tylko sytuacji w swoim kraju, ale również własnej seksualności. To droga dość oczywista, ale stanowi niejako trzon ten trzyaktowej opowieści.
No i tutaj przechodzimy do tego, co czyni Emilię Pérez diamentem z poważnie rażącą szramą. Oglądając film dość szybko można zrozumieć, że Audiarda nie bardzo interesował Meksyk poza tym, co znamy z nagłówków portali internetowych i innych dzieł popkultury mu poświęconym. Jeśli szukacie pogłębionej diagnozy społecznej, wgryzającej się głębiej aniżeli tylko warstwa naskórka, to nie ten adres. Wszystko tutaj jest płytkie, proste i bardzo, bardzo powierzchowne. Kartele są złe, prości ludzie pod ich butem cierpią, a struktury władzy toczy korupcja – ziew. Do tego cały wątek queer wydaje się wręcz zbędny, bo twórca nie poświęca należytego czasu choćby tak elementarnym prawdom, jak to, że płeć to tak naprawdę społeczny konstrukt, który narzuca nam z góry określone role. A szkoda, bo punkt wyjścia ku temu był naprawdę intrygujący.
Karla Sophia Gascon wyróżnia się na tle całego filmu. Mimo że film nie jest opowiedziany bezpośrednio jej oczami, jego ciężar spoczywa właśnie na jej barkach. Bo pomimo swojej ekstrawagancji i płycizny, jest to jednak jakoś poruszająca historia transpłciowej kobiety próbującej wyrzeźbić życie, o którym zawsze marzyła, bez utraty najważniejszych elementów swojej przeszłości. Choć sam nie jestem zwolennikiem posiadania dzieci, wątek miłości do swojego potomstwa jest tym najbardziej uderzającym w serce i naprawdę żałuję, że nie skupiono się na nim jeszcze bardziej. W ogóle szkoda, że film w całości nie skupia się właśnie na postaci Pérez, czyniąc ją tylko jakąś tam większą planetą orbitującą wokół Saldañy.
Jestem jednak zwolennikiem tego, by filmy dotykające sytuacji osób trans były kręcone przez osoby trans, vide genialne W blasku ekranu (2024). Nie chcę krytykować chęci reżysera do opowiadania historii tych, których w dyskursie publicznym zwyczajnie się kasuje, ale poradziłbym mu określenie się w jednym temacie, nie zaś ciągnięcie wszystkich srok za ogon. Emilia Pérez pomimo wszystko to kino wielkie, elektryzujące i wizualnie oszałamiające, szkoda tylko, że właśnie nikt nie pokusił się dorzucić do niego nieco więcej empatii i zrozumienia. Tak powstała wydmuszka, wariacja na temat queer i Meksyku z ciepłego fotela w uprzywilejowanej Europie. No nie tak się powinno robić filmy, ale jeśli już, to niech wyglądają jak dzieło Audiarda.
Oryginalny tytuł: Emilia Pérez
Produkcja: Francja/USA/Meksyk, 2024
Dystrybucja: gutekfilm.pl

Życiowy przegryw, który swoje kompleksy leczy wylewaniem żalu w internecie. Nie zawsze obiektywnie, ale za to szczerze.
