Coś (1982)

Nie wiem, czy dodam jeszcze coś swojego do tak kultowego filmu, jakim niewątpliwie jest Coś Johna Carpentera z 1982 roku, więc nie traktujcie tego tekstu jak pełnoprawnej recenzji, a raczej list miłosny, który piszę do również jednego z moich ulubionych dzieł w historii tego medium. Bo powiedzieć, że tytuł ten obrósł spiżem, to jak nie powiedzieć nic i wielu fanów kina gatunku zapytanych o filmy mające specjalne miejsce w ich sercu, bez zająknięcia wymieni Coś.

Po uzyskaniu sukcesów przy pracy nad Dark Star i (1974) Halloween (1978), Carpenter zdecydował, że chce na swój sposób przerobić film, który zachwycił go jako dziecko, Istotę z innego świata (1951) produkowaną przez legendę, Howarda Hawksa. Ten czarnobiały film zakręcony był wokół często niewidocznego zagrożenia wobec odizolowanej grupy naukowców pracujących na stacji arktycznej. Kiedy w końcu widzimy to, co groziło mężczyznom, przypomina nam się przerośnięta marchewka, a zamierzony efekt przerażanie zostaje nieco podważony.

Carpenter ewidentnie nie chciał powtórzyć tego poczucia rozczarowania w swojej wizji i zaangażował do pracy nad filmem Roba Bottina, speca efektów specjalnych. Oprócz pracy wraz z Carpenterem nad Mgłą (1980), Bottin stworzył imponujące efekty praktyczne w Skowycie (1981), tworząc przerażające i ikoniczne już sceny transformacji człowieka w wilka. Od samego początku, nawet przed angażem przez Carpentera, Bottin miał bardzo klarowne wyobrażenie tego, jak tytułowa Rzecz powinna wyglądać i się zachowywać. To, co wyszło spod jego rąk, jest do dzisiaj jednym z najbardziej groteskowych widoków, jakie kiedykolwiek wniesiono na ekran kinowy.

W przeciwieństwie do poprzedniej ekranizacji tajemniczy przybysz z kosmosu ląduje na ziemi tysiące lat przed akcją filmu. Po tym długim czasie na zamrożone miejsce katastrofy dociera norweska ekspedycja polarna, która zabiera ze sobą kosmicznego gościa i, jak dowiemy się prawie 30 lat później w innym filmie, rozmraża go, skazując się tym samym na zagładę. Przybysz okazuje się zmiennokształtną istotą umiejącą replikować swoje ofiary, więc w skórze psa husky udaje mu się przeniknąć do innej arktycznej bazy, tym razem zamieszkałem przez dziarskich Amerykanów.

Nie wiem, od czego w ogóle zacząć moją laurkę, więc może od tego, z czego tak słynie Carpenterowe Coś – od tytułowego kosmity. Potwór jest zarówno odpychający, jak i przerażający, a praktyczne efekty Bottina trzymają poziom do dziś i ciągle potrafią wyrysować całkiem niezły grymas obrzydzenia na twarzach widowni. Zdolność monstrum do asymilacji żywych organizmów sprawia, że jest to jeden z najbardziej przerażających i nieprzewidywalnych potworów filmowych, jakie kiedykolwiek uświetniły srebrny ekran. Carpenter nie tylko każe nam zadawać sobie pytanie, gdzie może być potwór, ale także kim może być potwór. Wiadomo, po Obcy – 8. pasażer „Nostromo” (1979) Scotta horror i science-fiction łączyło się w schemacie odizolowanej grupy ludzi walczących z jakimś kosmicznym zagrożeniem, tutaj mamy tego perfekcyjne rozwinięcie.

Po drugie absolutnie kocham obsadę filmu, na czele z Kurtem Russellem. Ten pracował już z Carpenterem przy niemniej kultowej Ucieczce z Nowego Jorku (1981) i Elvisie (1979), ale reżyser zdecydował, że chce „niewygodnego” uczucia i na pozostałych bohaterów wybrał raczej nieznane szerszej publiczności twarze. Obsada znakomicie okazuje na ekranie nieufność czy paranoję, w jaką stopniowo popada, wskazując palcami i tracąc kontrolę nad sytuacją. Kurt Russell jest w najlepszej formie kariery jako antybohater, MacReady, zgryźliwy, niestroniący od alkoholu pilot helikoptera, który chcąc nie chcąc stał się nemezis dla obcego.

Jeszcze parę słów o muzyce, bo to kolejny, idealny element filmu. Partytura Ennio Morricone jest tak oszczędna i przeszywająca, jak krajobraz w którym dzieje się akcja. Carpenter pozyskał jednego z największych kompozytorów, którzy kiedykolwiek żyli, aby ten skomponował muzykę, by potem… nie wykorzystać jej większości. To ciekawe, że odrzucone kawałki trafiły do innego filmu kierowanego aktorsko przez Kurta Russella, Nienawistnej ósemki (2015) Quentina Tarantino.

Pisanie dziś o Carpenterowskim Cosiu mija się moim zdaniem z celem, bo przecież wszyscy ci, którzy film chcieli zobaczyć, widzieli go już dawno, po kilka razy. Ale może znajdzie się ta jedna zagubiona duszyczka, która jakimś cudem nie widziała opisywanego tutaj filmu lub nie czuła się przekonana, by po niego sięgnąć, i ta laurka okaże się tym płatkiem śniegu, który przechyli czarę ciekawości. Chyba nie znam osoby, która po seansie tego tytułu nie zostałaby nim totalnie oczarowana. A na tych, którzy psioczą, spuśćmy lodowatą zasłonę milczenia. Prawdziwe arcydzieło gatunku!

Oryginalny tytuł: The Thing

Produkcja: USA/Kanada, 1982

Dystrybucja w Polsce: skyshowtime.com

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *