Jest coś uroczego w remakach horrorów z pierwszego dziesięciolecia XXI wieku, a przynajmniej fakt, że przypadły na mój okres filmowego dojrzewania, czyni je dla mnie dość przyjemnymi. Do dziś uważam, że taka Teksańska masakra piłą mechaniczną z 2003 roku była naprawdę udanym dziełem, a Wzgórza mają oczy (2006) w wielu kwestiach biją oryginał na zmutowany łeb. Tyle tylko, że są to niestety wyjątki, a większość prób reanimacji spełzła na niczym, grzęznąć w dość płytkim bagnie sztampy.
Taki wstęp nie wróży dobrze dla nowej wersji klasycznego już w pewnych kręgach kanadyjskiego slashera Moja krwawa walentynka z 1981 roku i nie mogę powiedzieć, że jest to dzieło naprawiające błędy czy uwspółcześniające oryginał. Tyle tylko, że trochę tropem innego wskrzeszenia kultowego horroru z Kanady, Krwawych świąt z 2006 roku, omawiany tutaj tytuł kondensuje w sobie wszystko to, co na papierze powinna fanów nurtu w pełni satysfakcjonować. W praktyce jest już z tym niestety różnie.
Historia przedstawiona dość wiernie trzyma się oryginału i opowiada o człowieku imieniem Harry Warden, który mści się na mieszkańcach małego, górniczego miasteczka po tragicznym wypadku w kopalni. To tragiczne wydarzenie było nieumyślnie spowodowane przez syna właściciela zakładu. Dziesięć lat po tym, jak Harry popełnia serię brutalnych morderstw i znika w niejasnych okolicznościach, maniak przebrany za górnika, który może, ale nie musi być Harrym, zaczyna krwawy szał, atakując tych, którzy są powiązani z wypadkiem sprzed lat.
Podczas gdy fabuła jest generalnie taka sama jak w oryginalnym filmie, remake uderza widocznie w bardziej melodramatyczne tony, co wydaje się nieco nie na miejscu. Zwłaszcza że od początku film reklamowany nam był jako szczera, prosta i, nie bójmy się tego mówić, tandetna zabawa w horrorowym sosie. I mówiąc melodramat, mam na myśli tutaj coś, co żywcem wyrwane jest z telewizji lat 90., z obowiązkowym trójkątem miłosnym i całą masą naprawdę żenujących dialogów. Wszystko to oczywiście jest wyjątkowo głupie i niepotrzebnie zawiłe, co tylko utrudnia czerpanie z przyjemności nawet w ostatnich, kulminacyjnych minutach.
Jeśli oglądaliście oryginalny film i jesteście jako tako wkręceni w nurt, to pewnie wiecie, że miał on wycięte prawie 10 minut krwawych scen mordów, które później wróciły w specjalnych wersjach UNCUT. I to, co remake robi najlepiej, to kontynuuje tę obsceniczną tradycję i serwuje nam całą masę wyjątkowo brutalnych, dość kreatywnych scen pozbawiana życia ekranowych postaci. Już sam początek, w którym szalony Harry ucieka ze szpitala i pozostawia po sobie krwawy bałagan, nastraja na to, że nikt tutaj nie będzie patyczkował się z naszymi zmysłami. Mordy są nagłe, z partyzanta atakują naszą sensory i zalewają ekran juchą. Mój ulubiony? Chyba wbicie pewnemu staruszkowi kilofa w dolną szczękę. Ale cała reszta to prawdziwa uczta dla zwyrodniałego konesera.
No i przyznam się szczerze, że moje pierwsze spotkanie z Krwawymi walentynkami odbyło się w domyślnie przez twórców zalecanych warunkach, z okularami 3D na nosie. Bo ten dopisek tutaj nie jest tylko chwytem marketingowym, a praktycznie każdy ekranowym mord ma w sobie elementy, które z tej technologii w mniejszym lub większym stopniu korzystają. I pamiętam, że zrobiło to na mnie duże wrażenie! Oglądając go po latach „na płasko” mogę stwierdzić, że efekciarstwo nie służy tej formie odbioru i jak na dłoni wykłada przed nami całą tandetę ówczesnej animacji komputerowej. Więc jeśli macie okazje, to obejrzycie film tak, jak krzyczy on do nas z plakatu.
Czy jest jeszcze coś, co można pochwalić? No już raczej nie. Ogólnie od filmu bije takie poczucie sztuczności, a fasadowa, choć naprawdę szczegółowa scenografia skutecznie wytrąca nas z poczucia, że obcujemy z czymś prawdziwym. Sama kopalnia, serce (heh) filmu, wygląda jak z jakiejś kreskówki i trudno jest uwierzyć, że to prawdziwe miejsce, w którym pracują ludzie i w którym może się wydarzyć jakaś górnicza katastrofa. Tak samo jest z bohaterami, którzy są tak stereotypowi i zwyczajnie głupi, że widz bardziej kibicuje ich oprawcy. Na szczęście, jak już wspomniałem, ci giną w naprawdę efekciarski sposób, co oddaje nam nieco sprawiedliwości.
Czy Krwawe walentynki A.D. 2009 nadają się na okazjonalny seans podczas święta zakochanych? Jeśli nie szukacie niczego, co nosi choć znamiona czegoś głębszego i pragniecie tylko wykąpać się we krwi płynącej z ekranu, a efekt 3D może Wam to zaoferować, to tak! Myślę jednak, że lepiej sobie wrócić do klasycznego filmu z 1981 roku i ten obejrzeć może tylko jako pewne uzupełnienie. Choć jak wspomniałem, to przetworzenie niezbyt kreatywne i nastawione tylko na to, co można sprzedać grupie docelowej. Z drugiej jednak strony czy od slashera mamy wymagać czegoś więcej?
Oryginalny tytuł: My Bloody Valentine
Produkcja: USA, 2009
Dystrybucja w Polsce: primevideo.com

Życiowy przegryw, który swoje kompleksy leczy wylewaniem żalu w internecie. Nie zawsze obiektywnie, ale za to szczerze.