Jedną z niepisanych zasad kina współczesnego jest teoria, że mało jest dobrych filmowych adaptacji gier. Istnieje wiele pozycji, które osiągnęły globalny sukces, jednak ich kinowe wersje nie spotkały się już z takim entuzjazmem zarówno krytyki, jak i fanów. Ci drudzy są podobnie jak miłośnicy książek, szczególnie wyczuleni na ekranizacje ich ukochanych dzieł.
Nie znaczy to jednak, że nie można nadal próbować. Nadal jest jeszcze dużo tytułów, które stanowią ciekawy materiał na film. Ja wprawdzie gamerem nie jestem, ale w parę gier grałem i fabuła niektórych stanowi intrygujący zaczątek do czegoś większego. Poniżej kilka propozycji gier, z których można by stworzyć ciekawe dzieła filmowe.
I Have No Mouth And I Must Scream – Andrzej Kownacki
Zaczynamy od gry dosyć już leciwej. I Have No Mouth, and I Must Scream ujrzała światło dzienne w 1995 roku. Wydanie to zalicza się go rozgrywek typu point-and-click, które były wówczas dość powszechne. Gra powstała na podstawie opowiadania amerykańskiego pisarza Harlana Ellisona o tym samym tytule. Autor z resztą był bardzo zaangażowany w powstanie produkcji, adaptując historię pod kątem formy wirtualnej. Rozszerzył przy tym wiele wątków zawartych w noweli oraz sam napisał większość dialogów. Użyczył nawet głosu głównemu antagoniście gry. Przedstawia ona alternatywną wersję rzeczywistości, w której trzy potęgi USA, Rosja i Chiny tworzą superkomputery, chcąc wykorzystać je w wojnie przeciw sobie. Jednak gdy amerykański odpowiednik, zwany Allied Mastercomputer (w skrócie AM), zyskuje świadomość, przejmuje kontrolę nad urządzeniami wrogów, absorbując je.
Następnie, kierowany nienawiścią, postanawia zniszczyć ludzkość. Przy życiu pozostawia jedynie pięć osób. Przy pomocy technologicznych modyfikacji czterej mężczyźni i jedna kobieta, zyskują nieśmiertelność. Nawet samobójstwo nie jest w stanie przerwać ich egzystencji. Grupa ta zostaje uwięziona przez AM oraz poddana wieloletnim torturom. Ich gehenna trwa ponad sto lat. Do czasu aż demoniczny komputer nie wymyśla dla nich nowej „rozrywki”. Gra, jak się nietrudno domyślić z opisu fabuły, posiada dość mroczny nastrój, jak również nihilistyczny wydźwięk. Porusza przy tym trudne tematy, które zwłaszcza jak na tamte czasy, nie były obecne w wirtualnej rzeczywistości. Zaliczają się do nich pojęcia takie jak szaleństwo, gwałt, paranoja czy ludobójstwo. Rozgrywce towarzyszy duszny klimat beznadziei w obliczu niezwyciężonej i kontrolującej wszystko potęgi.
Ponieważ w kinie nie ma już prawie tematów tabu, ciekawe byłoby ujrzeć na srebrnym ekranie, jaką wizję tego świata stworzyłby jakiś odważny filmowiec. I chociaż większość ekranizacji gier pozostawia wiele do życzenia, to gdyby I Have No Mouth, and I Must Scream na warsztat wziął ktoś ogarnięty i z wizją to mogłoby powstać coś naprawdę dobrego. Podstawowy warunek to zachowanie wolności artystycznej oraz wolna ręka reżysera, czyli brak szkodliwej ingerencji studia w proces tworzenia. Istotne również jest to, by autorzy znali świat gry oraz zaliczali się do jej fanów.
Thief: The Dark Project – Oskar Dziki
Dwie pierwsze części Thiefa to do dziś najlepsza reprezentacja gatunku, jakim są skradanki. Nawet z tym nie handlujcie. Dlatego też wielce ubolewam, że prócz naprawdę fajnej części trzeciej i beznadziejnego remaku, franczyza ta nie doczekała się godne rozwinięcia. A przecież to gotowy scenariusz na udane kino łotrzykowskie! Taka opowieść miecza i szpady ulokowana w naprawdę intrygującym, kreatywnym uniwersum łączącym w sobie steampunk z klasycznym fantasy.
Głównym bohaterem musiałby być oczywiście Garret, mistrz złodziejskiego fachu przemierzający nocne zakamarki miasta nazwanego, jakże kreatywnie, The City. Mój wymarzony film byłby luźną adaptacją pierwszej części gier, która łączyłaby w sobie zarówno konflikt trzymających miasto ugrupowań, jak i tych tajemniczych, ocierających się o okultyzm rytuałów czy magii. Pośrodku tego całego chaosu Garret, nieco śmieszek, ale jednak profesjonalista. Bohater wprost idealny na nasze czasy.
Niestety, wszystko wskazuje na to, że marka ta jest już martwa i nawet nowej gry nie ma co wyglądać na horyzoncie.
Trespasser – Andrzej Kownacki
Dinozaury są obecne w kinie od dawna. Kiedyś były to na ogół przebrane krokodyle lub iguany. Wszystko zmieniło się w 1993 roku, gdy świat ujrzał Park Jurajski Stevena Spielberga. Rozpoczęło to prawdziwy boom na wielkie gady, a sam film wyznaczył nowe standardy dla kinowych ukazań dinozaurów. Do tej pory dostaliśmy już kilka następnych wcieleń jurajskiej przygody. Ostatnie odsłony serii nie spotkały się jednak z życzliwym przyjęciem krytyków i części publiki. Pomimo tego wydaje się, że tematyka dinozaurów została dokładnie wykorzystana.
Może jednak dałoby się zrobić produkcję,która zadowoliłaby wszystkich, będąc godnym nawiązaniem do pierwowzoru. W 1998 roku wypuszczona została gra Tresspasser. Miała ona funkcjonować jako sequel do filmu Zaginiony świat: Jurassic Park, czyli kontynuacji oryginału z 1993 roku. Gra nie odniosła sukcesu z uwagi na silnik, na którym działała. Był on zbyt zaawansowany na ówczesne maszyny graczy. Niektórzy określali ją nawet mianem najgorszej gry roku. Po latach została jednak doceniona, mimo że mało kto o niej pamięta. Gra przenosi nas na wyspę, na której ląduje uratowana z katastrofy samolotu Anna. Na wyspie grasują wolno puszczone dinozaury, a wszyscy ludzie nie żyją.
Anna musi przetrwać sama w tym środowisku, wykorzystując do obrony to, co znajdzie w opuszczonych lokacjach. Jest to dość intrygujący pomysł na film, z uwagi na osamotnienie bohaterki. Sądzę, że w odpowiednich rękach można ulepić z tego atrakcyjny i trzymający w napięciu obraz łączący sensację, dreszczowiec oraz film przygodowy. Aby uczynić doznanie bardziej intensywnym, można by pomyśleć o użyciu widoku pierwszej osoby, podobnie jak ma to miejsce w grze.
Red Faction – Oskar Dziki
Wiecie, czego brakuje mi w dzisiejszym kinie science-fiction? Twórców, którzy jasno opowiadają się przeciwko tłamszącemu nas obecnie systemowi i nie boją się nazywać rzeczy po imieniu. Taki właśnie był Red Faction, pierwszoosobowy shooter z początku XXI wieku, który z wielką radością obnosił się ze swoją neosocjalistyczną estetyką. Tyle że czerwoni byli tutaj przedstawieni jako ci dobrzy!
Historia antyestablishmentowej rewolucji na Marsie poprowadzonej przez dociśniętych butem górników to przecież samograj, jakże potrzebny na dzisiejsze czasy. Wiadomo, kilka archaizmów musiałoby przejść gruntowną przebudową, która zbliżyłaby historię do naszych, technofeudalnych czasów. Widzę tutaj materiał bazowy do epickiej epopei galaktycznej, która swoje zarzewie, jak to bywa w życiu, ma w tej najbardziej dojeżdżanej klasie społecznej.
Pamiętajcie, przyszłość jest czerwona!
Grim Fandango – Andrzej Kownacki
Kolejna propozycja również jest już dość leciwa. Jest nią wydana w 1998 roku przez LucasArts gra o tytule Grim Fandango. Ta przygodówka rozgrywa się w fantastycznej Krainie Zmarłych. Za inspirację dla jej stylistyki posłużyło meksykańskie Święto Zmarłych oraz jego zwyczaje. Nawet sam wygląd postaci przypomina tradycyjne figurki zwane „calaca”. Gra łączy te elementy z kinem noir, umieszczając akcję w retro futurystycznych latach 50. Motywy azteckie są tutaj zatem wymieszane z klasyką Hollywood w rodzaju pozycji takich jak Casablanca (1942) czy Sokół maltański (1941).
Bohaterem jest Manuel „Manny” Calavera, który dostaje zadanie odnalezienia pewnej kobiety, by bezpiecznie przeprowadzić ją przez Ziemię Umarłych. Mamy tu więc do czynienia z typową opowieścią detektywistyczną, napędzaną między innymi przez narrację protagonisty. Gra polega na eksploracji świata, zbieraniu przedmiotów oraz przede wszystkim rozwiązywaniu zagadek. Jej wersja filmowa mogłaby mieć postać produkcji animowanej lub też aktorskiej, jeśli wziąłby się za nią jakiś ambitny twórca. Gdyby udało się przenieść na ekran charakterystyczny klimat gry oraz towarzyszący jej specyficzny humor, moglibyśmy dostać obraz, zapewniający niezłą frajdę oraz atrakcyjne doznania wizualne.
Metal Gear Solid – Oskar Dziki
Na koniec klasyka, bo wiele mówiło się już na przestrzeni lat o ekranizacji dzieła Hiedo Kojimy, które przecież w zasadzie jest przeniesieniem filmowych tropów na ekrany naszych komputerów czy dyski konsol. Ja jednak powiem nieco inaczej, bo popularnego MGS widziałbym jako serial anime w stylu Ninja Scroll (1993) czy Cowboy Bebop (1998-99). Myślę, że ta stara, rysowana od ręki kreska najlepiej oddałaby klimat tych gier.
No i zamiast ekranizowania konkretnych przygód Snake’a, wolałbym raczej jakiś osadzony w kanonie spin-off, który tłumaczyłby jakieś zawiłości fabularne wykreowane w głowie Kojimy. A jak wiemy, takich jest całe mnóstwo!
W zasadzie marka ta jest ugruntowana wśród fanów na całym świecie, jest elastyczna i na tyle pojemna, że można w niej opowiedzieć wszystko. A sam fakt, że na ekranie przemknąłby gdzieś Solid Snake, nawet w ramach cameo, sprawiłoby, że wielu fanów miałoby w tym momencie mokre fotele. Nie wiem, czemu jeszcze nikt się za to nie wziął.
