W przypadku tej recenzji należy sobie zadać fundamentalne pytanie, czy takie arcydzieło, jakim niewątpliwie jest Coś (1982) Johna Carpentera, w ogóle potrzebowało prequela/sequela? Ja jestem w tym obozie (arktycznym heh), który uważa, że absolutnie nie! Właśnie ten element tajemnicy działał na korzyść produkcji, bo choć sama w sobie była bardzo obrazowa, to zawsze zostawał ten procent niedopowiedzenia, coś, co stymulowało naszą wyobraźnię.
Innego zdania byli jak widać twórcy filmu z 2011 roku, reżyser Matthijs van Heijningen Jr. i scenarzysta Eric Heisserer. Według nich historia przedstawiona przez Carpentera potrzebowała mocniejszego otwarcia i zaserwowali nam oni pełnoprawny prequel kończący się dokładnie w tym momencie, w którym rozpoczął się oryginał. I to nie jest tak, że takie zabiegi mi nie podchodzą, bo naprawdę cenię sobie taką Teksańską masakrę piłą mechaniczną: Początek (2006) czy Omen: Początek (2024). Po prostu trzeba je robić dobrze.
Coś z roku 2011 rozgrywa się na kilka dni przed oryginalnym filmem, gdy nieszczęsny norweski zespół naukowy na Antarktydzie dokonuje wstępnego odkrycia tajemniczej istoty pozaziemskiej i jej statku kosmicznego. Paleontolog Kate Lloyd (Mary Elizabeth Winstead) zostaje wezwana do pomocy w usunięciu stworzenia z wydobytej bryły lodu, ale załoga stacji naukowej szybko przekonuje się, że gość z nieba wcale nie jest taki martwy, jak z początku się im wydawało.
Nie ma chyba co bawić się tutaj w unikanie spoilerów, bo raczej każdy, kto oglądał film Carpentera, wie, jak to się wszystko skończy. W zasadzie nowe Coś stanowi odbicie kolejnych scen, które już znamy z tamtego filmu i praktycznie naszpikowane jest mrugnięciami okiem w stronę fanów, którzy ten trwający kilka minut segment w norweskiej bazie z filmu z 1982 roku pamiętają klatka po klatce.
Kiedy wszystko rozgrywa się we wspomnianej bazie arktycznej, ogląda się to naprawdę spoko. Wiadomo, widzieliśmy to już i nic nas raczej nie zaskoczy, jednak ten klimat odizolowanej, odciętej od świata i pełnej ciasnych korytarzy bazy działa bardzo sprawnie. Między naszymi bohaterami zaczyna szaleć paranoja, zaufanie zostaje zachwiane, podejmowane są próby wyłapania „oszustów”, a miotacze ognia użyte zostają do radzenia sobie z każdym, kto staje się pełnym kłów, pazurów i macek potworem! Kurde, nie wiem teraz, czy piszę o oryginalnym filmie, czy o prequelu, taka to oryginalność.
Problem pojawia się, gdy twórcy już chcą nam dać coś oryginalnego i film zaczyna przypominać o rok młodszego Prometeusza (2012). Cały wątek z eksplorowaniem statku kosmity uważam za zupełnie nietrafiony oraz mylący pod względem logiki świata przedstawionego. W końcu tytułowe Coś to rodzaj patogenu, który reprodukuje żywe organizmy, w takim razie jak obsługiwał całą tę zaawansowaną technologię? Ten wątek wydawał mi się głupi już w filmie Carpentera, tutaj nie dość, że niczego nam nie tłumaczy, to jeszcze poprzez głupawą, stereotypową scenografię pozostawia więcej pytań.
Dobrze, wszystko to, co opisałem powyżej, można brać za drugorzędne, bo dla wielu przecież Coś to przede wszystkim efekty gore i pomysłowe wykorzystanie ludzkiego ciała. Tutaj niestety wszystko kładzie się pokotem, bo zamiast pamiętnych, fantastycznych wytworów ludzkich rąk w postaci praktycznych kukiełek, rurek i animatroniki, wszystko zostało wygenerowane w komputerze. Dlatego też to, co w domyśle miało być przerażająco odpychające, finalnie jest po prostu sztuczną animacją, która nie ma faktury, faktycznej wagi ani miejsca na ekranie. Okej, może nadaje to istocie z kosmosu bardziej płynnego ruchu, ale jednak nie wygląda już to tak groteskowo i ciekawie, jak te 30 lat wcześniej.
Coś z 2011 to film, który raczej nie przypadnie do gustu szerszej publiczności. Fani klasyka z 1982 roku być może znajdą kilka łechczących ich zimne (heh) serca smaczków, ale nie zmienia to faktu, że całość potyka się o nadprogramową obsadą i całe sekwencje, które wydają się wyrwane z innej produkcji. Może i z przymrużonymi oczami można zauważyć, że udaje mu się uchwycić procent paranoi, która cechowała oryginał. Produkt jak najbardziej zdatny do obejrzenia, pytanie brzmi „tylko po co?”.
Oryginalny tytuł: The Thing
Produkcja: USA/Kanada, 2011
Dystrybucja w Polsce: kinoswiat.pl

Życiowy przegryw, który swoje kompleksy leczy wylewaniem żalu w internecie. Nie zawsze obiektywnie, ale za to szczerze.