Z początku miałem kolokwialnie mówiąc olać całościowy seans Lumiere i spółki i skupić się tylko na etiudzie autorstwa Davida Lyncha. Sprawa obrała inny bieg, gdy z ciekawości zerknąłem na to, kto jeszcze w tej twórczej zbieraninie bierze udział. Nazwiska takie, jak John Boorman, Hugh Hudson, Andriej Konczałowski, Spike Lee, Wim Wenders, Michael Haneke czy w końcu wspomniany Lynch sprawiły jednak, że szarpnąłem się na całość. Czy było warto? Nie wiem, po prostu wymienię tutaj te etiudy, które mi najbardziej przypadły do gustu.
Bo Lumiere i spółka to po prostu zbiór minutowych etiud filmowych, do których stworzenia zostali zaangażowani twórca kina z każdej szerokości geograficznej. Wszystko to by celebrować 100 lat od pierwszego zarejestrowanego filmu przez tytułowych braci Lumiere. Celem całego projektu było umożliwienie współczesnym reżyserom wykorzystania oryginalnego kinematografu, aby podkreślić, jak bardzo ewoluowała produkcja filmowa na przestrzeni czasu.
Zacznijmy więc od tego, co sprawiło w ogóle, że po opisywane tutaj dzieło sięgnąłem, Davida Lyncha. Nie będę oryginalny, jeśli powiem, że to właśnie jego etiuda podobała mi się najbardziej! To najbardziej zwariowana, kreatywna i intrygująca rzecz składająca się na większą całość, przy której reszta twórców wygląda trochę na nudnych amatorów. Opisać jakimiś sensownymi słowami to, co się tutaj dzieje, jest chyba niemożliwe. Są zwłoki młodej kobiety, złowrogie przeczucia, wariackie laboratoria i cień tajemniczej postaci czający się za oknem. Mniam.
Etiuda Spike’a Lee opowiada o ojcu próbującym sprawić, by jego dziecko powiedziało „dada”. To była bardzo prosta narracja z osobistym akcentem, ponieważ jako widzowie czujemy, że dzielimy z nim tę intymną chwilę. Pozwala na to kadrowanie, ponieważ dziecko zajmuje prawie cały ekran, podkreślając, że jest ono całym światem zarówno dla mężczyzny, jak i widzów. Ciekawa rzecz, zwłaszcza, że w dzisiejszej znieczulicy potrzebujemy takich szczerych, prostych uczuć.
Jestem także zachwycony pracą Johna Boormana. Ten kreuje filmową rzeczywistość tak, jakbyśmy cofnęli się w czasie i oglądali autentyczny materiał z czasów II Wojny Światowej. Nakręcenie tego wiekową kamerą sprawia, że autentyzm tutaj sięga zenitu. A potem przed obiektywem przewijają się wszystkie znane ze współczesnych planów filmowych elementy, które burzą iluzję. Podoba mi się, jak ucharakteryzowani aktorzy zerkają z zaciekawieniem na kinematograf. W tym momencie spotykają się dwie, zupełnie różne epoki kina.
Etiuda Wima Wendersa to w zasadzie dwójka gości, którzy przez parędziesiąt sekund stoją na tle wielkiego miasta. Wydawać by się mogło, że to nic takiego, ale oglądając ten statyczny obrazek, słuchając tej przeszywającej, złowrogiej muzyki i patrząc na twarze mężczyzn, z których ciężko odczytać inne emocje niż zrezygnowanie i frustrację, człowiek ma pewność, że obcuje z prawdziwą, dotykającą człowieka sztuką.
No i jest Michael Haneke, który komponuje swoją pracę na zasadzie kolarza wycinków telewizyjnych wiadomości. Obrazki z horroru wojny przeplatają się tutaj z wydarzeniami sporotwymi, raporty o globalnym ociepleniu z glamowymi teledyskami tak dalej, ile można tylko upchnąć w mniej niż minucie. Haneke po prostu w przyprawiający o atak epilepsji sposób oddaje na ekranie wszystkie zainteresowania ówczesnego, a może nawet i współczesnego społeczeństwa.
Czy da się powiedzieć coś więcej o takim projekcie, jakim jest Lumiere i spółka? Raczej trzeba sobie to obejrzeć samemu i wybrać z tego całego zbioru etiud te, które Wam najbardziej przypadną do gustu. Co mogę dodać od siebie? Oczywiście patriotyczne poczucie dumy nakazuje mi wypomnienie, że wśród zaangażowanych twórców nie ma żadnego Polaka, a przecież nie mieliśmy wtedy i nie mamy dzisiaj się czego wstydzić w tej materii.
Oryginalny tytuł: Lumière et compagnie
Produkcja: Francja/Hiszpania/Szwecja/Dania, 1998
Dystrybucja w Polsce: BRAK

Życiowy przegryw, który swoje kompleksy leczy wylewaniem żalu w internecie. Nie zawsze obiektywnie, ale za to szczerze.