Mam taką formułkę pisząc o twórczości Huntera S. Thompsona, że nie podzielam w żadnym stopniu życiowej drogi, jaką wybrał, choć nie obce są mi słabości do różnych używek. Mimo wszystko jednak historia Doktora jest tragiczną konkluzją nie tyle eksperymentów z różnymi środkami, ile ich wpływem na powiększające się problemy ze zrozumieniem stale zmieniającego się świata. Jak było naprawdę? Tego się nie dowiemy, zostają nam dzieła, które zostawił nam Thompson jako spuściznę swojego szalonego życia.
Niestety, opisywana tutaj książka, którą miałem okazję przeczytać, jest ostatnią publikacją twórczości Doktora, jaka oficjalnie ukazała się w naszym kraju. I niestety nic nie zapowiada się na to, że ktoś jeszcze po nią tutaj sięgnie. Długo czekała na mojej półce, nawet zdążyłem obejrzeć oparty na niej film z 2011 roku. Bałem się, szczerze mówiąc, za nią zabierać, bo ktoś gdzieś powiedział mi, że jest to zwyczajnie słaba literatura, niemająca za wiele wspólnego z bunczucznym i rewolucyjnym charakterem Gonzo.
Mogę się zgodzić, połowicznie. Nie jest to pozycja tak szalona czy ikoniczna jak kultowe już ze wszech miar Lęk i odraza w Las Vegas, ale nie mogę powiedzieć, że nie interesowały mnie poczynania jednego z alternatywnych wcieleń HST i nie śledziłem ich z niemałym zainteresowaniem. Zwłaszcza że książkowy pierwowzór jest zupełnie inny niż ekranizacja z Johnnym Deppem i kładzie nacisk na całkowicie inne aspekty. Powiedziałbym nawet, że film stanowi biedniejszą, mocno wykastrowaną z treści wariację na temat zawartości książki. Ale o tym później.
Historia skupiona jest na Paulu Kempie, kąśliwym i niezbyt szczęśliwym amerykańskim dziennikarzu, który podejmuje pracę w borykającej się z problemami anglojęzycznej gazecie w Puerto Rico. Kemp stara się zarabiać na życie piórem, ale dziennikarstwo tak naprawdę odgrywa tylko drugorzędną rolę w całej fabule. Thompson spędza dużo czasu na opisywaniu napędzanego rumem stylu życia Kempa. Personel gazety składa się z odmieńców i wyrzutków, którzy spędzają czas pijąc alkohol i jedząc hamburgery w lokalnej knajpie. Imprezowanie i częste kontestowanie amerykańskich wartości to główne zajęcia Paula i jego znajomych.
W zasadzie Kemp będący alter ego staje się narratorem burzliwego życia swoich przyjaciół, Yeamona, i jego dziewczyny Chenault. Mieszkają oni na rajskiej plaży w prymitywnym domu, z którego ogrodu Chenault lubi drażnić miejscowych opalając się nago. Jak można się było spodziewać, między całą trójką zrodzi się romantyczna więź, która swoje ujście znajdzie podczas pamiętliwej imprezy z okazji Karnawału. Oprócz tego wiele tutaj wątków dotyczących w prostej linii dziennikarskiego fachu, kapitalizmu, kolonializmu, rasizmu i zwykłej, ludzkiej słabości do butelki.
Nie ma tutaj jednak jak we wspomnianym filmie, tak mocno rozbudowanego wątku amerykańskiej deweloperki zaciskającej swe łapy na ziemiach Portoryko. I całe szczęście! Wiadomo, dzisiaj byłby to temat niezwykle nośni, ale moim zdaniem ucierpiałaby na tym dynamika narracji, która jednak oparta została na postaci przegranego w walce z życiem dziennikarzyny. Choć marzenia ma on rozległe, wie, że pozwolić sobie może na realizację tylko tych najbliższych. A jest to przede wszystkim własny kąt, samochód, butelka rumu i sens życia.
To, co jednak kłuć może dzisiaj najbardziej w oczy podczas czytania Dziennika rumowego, to fakt, że książka ta ma bardzo amerykańskocentryczne podejście do tubylczej ludności San Juan. W zasadzie lokalesi opierają się tylko na pełnych uprzedzeń wyobrażeniach białych, którzy przylecieli do ich świata z prawdziwego imperium. Czy brakuje tutaj perspektywy szerszej i bardziej sprawiedliwej? Oczywiście, że tak! Tyle tylko, że trzeba zrozumieć, jak i kiedy powstała książka, a rasizm czy ksenofobia to ostatnie rzeczy, które można przecież zarzucić Doktorowi.
Wiecie co? Mi książka podobała się o wiele bardziej niż film, który powstał na jej podstawie. I choć mówiłem na początku, że została mi sprzedana jako coś niebędącego w duchu nurtu Gonzo, to jednak ten jest tutaj mocno wyczuwalny. W końcu literacka fikcja tkana jest na zmianę z autentycznymi doświadczeniami HST, kiedy ten terminował jako dziennikarz w Puerto Rico. Jest tutaj dużo szaleństwa, pijaństwa, ale też i głębszych refleksji czy momentów szczerego śmiechu. Nie polecałbym tylko osobom, które mają problem z alkoholem, bo pozycja ta może okazać się potężnym wyzwalaczem!
Wydawnictwo: niebieskastudnia.pl

Życiowy przegryw, który swoje kompleksy leczy wylewaniem żalu w internecie. Nie zawsze obiektywnie, ale za to szczerze.