Manitou (1978)

Motywem horroru może być w zasadzie wszystko. Od kosmitów po owce lub ryjówki. Są jednak pewne elementy, które nie są zbyt często eksplorowane. Chodzi tu o wierzenia rdzennych mieszkańców Ameryki Północnej. Oczywiście istnieje kilka ciekawych pozycji w tym wątku, ale bezpośrednie odniesienia do mitów pierwszych nacji nie są aż tak powszechne.

A przecież podania te obfitują w wiele postaci i bytów idealnie nadających się do straszenia publiki. Mamy wprawdzie filmy o wendigo, ale są to na ogół niskobudżetowe produkcje. Jeśli idzie o dzieła z większym budżetem, to na myśl przychodzi Manitou z 1978 roku. Ten zapomniany już horror w umiejętny sposób inkorporuje indiańskie legendy we współczesnym i zupełnie obcy im racjonalny świat białych ludzi.

Pewna kobieta Karen Tandy (Susan Strasberg) zgłasza się do szpitala z naroślą na karku. Jak wykazują badania, guz ten jest w istocie płodem. Do tego takim, który bardzo szybko rośnie. Lekarze postanawiają przeprowadzić operację, a Karen udaje się celem pocieszenia do starego znajomego Harry’ego Erskine’a (Tony Curtis). Mężczyzna ów zajmuje się jasnowidzeniem i dziwne zdarzenia nie są mu obce. Podczas zabiegu dochodzi do incydentu, w którym lekarz sam się tnie po ręce.

Harry, czując pismo nosem, udaje się do zaprzyjaźnionego medium. W trakcie seansu spirytystycznego okazuje się, że Karen padła ofiarą czarnej magii i wstąpił w nią zły duch. Harry trafia ostatecznie do indiańskiego szamana, który informuje go, że ma on do czynienia z siłą zwaną „manitou”, czyli duchach, które istnieją we wszystkim, co nas otacza.

Bezsprzeczną gwiazdą produkcji jest Tony Curtis. Wypada on w swej roli bardzo wiarygodnie. Nie jest to aktor kojarzony z horrorami, jednak w późniejszych etapach kariery imał się różnych, nawet nietypowych propozycji. Zawsze miałem go za niezłego cwaniaka i być może dlatego prezentuje się w Manitou tak przekonująco. Gra bowiem hochsztaplera i ezoterycznego oszusta, który pociska ludziom kit, opowiadając im to, co chcą usłyszeć i znacząco z tego profitując.

Ostatecznie okazuje się jednak być w porządku gościem, który autentycznie angażuje się w pomoc swojej przyjaciółce. Reszta obsady, składająca się głównie z doświadczonych artystów, także pokazuje niezłe aktorstwo. To jednak głównie obecność Curtisa sprawia, że film wyróżnia się jakąś dozą pieprznej osobliwości.

Manitou zaliczyć w zasadzie należy do nurtu body horroru. I jest to w sumie udana próba. Udana w sensie wykonania. Zastosowane efekty praktyczne wyglądają bowiem dość strasznie i realistycznie, jak również nieprzyjemnie. Udało się uchwycić na ekranie grozę związana z sytuacją, w której rośnie w nas jakiś obcy, nieprzychylny organizm.

Inną zaletą produkcji jest na pewno atmosfera. Techniczne również prezentuje się ona poprawnie. Dopiero w samym finale zaczyna zmierzać w nieco dziwnym kierunku. Przeradza się wówczas bowiem w jakiś kuriozalny w wymowie oraz wyglądzie new-age’owy quasi manifest. Można powiedzieć, że w tym momencie twórcy całkowicie odlatują. Nie jest to jednak wada, a raczej kolejny element, który nadaje obrazowi swojskiego oraz oryginalnego kolorytu.

Oryginalny tytuł: The Manitou

Produkcja: Kanada/USA, 1978

Dystrybucja w Polsce: vision.pl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *