Czy wiem, co chciał powiedzieć Alejandro Jodorowsky, kręcąc swoją kultową już w wielu kręgach Świętą Górę? Nie i pewnie nigdy nie będzie mi dane tej wiedzy dostąpić, po prostu jestem intelektualnie za maluczki. A może też dlatego, że praktycznie każdy system wierzeń zbywany jest u mnie uśmiechem politowania i jest to ta sfera życia, która mnie nie interesuje powyżej poziomu jakiegoś samorozwoju i estetyki. Mimo to omawiany tutaj film za każdym razem oglądam z opadem szczęki, zachwycając się każdym, nawet najmniej rozumianym przeze mnie kadrem. Ale o to chyba właśnie chodzi w kinie, by podziwiać, niekoniecznie rozumieć.
Wyprodukowana przez menedżera Beatlesów, Allena Kleina, i częściowo sfinansowana przez Johna Lennona i Yoko Ono, Święta Góra jest uważana za artystyczną kontynuację chwalonego i kontrowersyjnego Kreta (1970) Jodorowsky’ego. W największym skrócie produkcje te charakteryzują się surrealistycznymi, często niepokojącymi sekwencjami, chrześcijańską symboliką, duchowymi poszukiwaniami i psychodelicznymi obrazami. Święta Góra odzwierciedla osobiste przekonania Jodorowsky’ego, które wywodzą się wprost z elementów zaczerpniętych z różnych systemów wierzeń, szczególnie buddyzmu zen.
Święta Góra to również moje pierwsze zetknięcie się z twórczością Alejandro. Pamiętam, jak koktajl z mózgu zrobił mi ten dziewiczy seans, który raczyłem sobie powtarzać od czasu do czasu. Konkluzja? Jak w pierwszym akapicie, dalej nie mam pojęcia, co chciał mi powiedzieć artysta. Dlatego też nie traktujcie tej recenzji jako kompetentnego studium nad dziełem Jodorowsky’ego, a raczej luźny strumień świadomości nabyty przez lata sporadycznego narastania wiedzą na temat tego, co inni, bardziej rozgarnięci i intelektualnie rozwinięci ludzie mieli do powiedzenia.
Postać podobna do Chrystusa (Horacio Salinas) zostaje wskrzeszona, ukrzyżowana, a następnie wyrusza w podróż przez świat skażony siłami chaosu. W końcu znajduje odosobnioną wieżę, w której mieszka potężny Alchemik (sam Jodorowsky). Wyglądający jak Jezus facet, najwyraźniej nazwany w scenariuszu ”Złodziej”, najpierw próbuje zabić Alchemika, lecz ponosi porażkę. Dość żałosną swoją drogą. Po super dziwnej scenie, w której sra do szklanego garnka i widzi, jak jego gówno zamienia się w samorodek złota, postanawia wyruszyć w podróż na Świętą Górę. Towarzyszyć będzie mu siedmiu potężnych ludzi, którzy również pragną odszukać oświecenie.
Opis brzmi dziwnie? Uwierzcie mi, to tylko wierzchołek góry (heh) tego, jak surrealistycznym obrazem jest dzieło Jodorowsky’ego. Miast mówić o rzemiośle filmowym, trafniej jest określić tytuł ten odzwierciedleniem anarchistycznych, kontrkulturowych korzeni, zarówno w produkcji, jak i stylu, reżysera. A raczej artysty, bo termin reżyser jest w tym przypadku zbyt mocno krępujący. Nie sposób też nie zauważyć, że jego artystyczną muzą było LSD, które zarówno Jodorowsky, jak i pracujący z nim aktorzy, raczyli się na planie filmu. Dlatego też nie liczcie tutaj na jakąś linearną historię. Takowa oczywiście istnieje, ale ważniejsze są kierunki, w których co rusz się rozgałęzia.
W filmie praktycznie nie ma żadnych kwestii mówionych, a wszystko opiera się głównie na dziwnych, sugestywnych obrazach. Część z nich jest dość odrażająca, wulgarna lub po prostu bardzo… przyziemna i nachalna. Nie śmiałbym nawet podjąć się próby tłumaczenia Wam tych wszystkich rzeczy, bo okopałbym się tylko w moim żałosnym rozumowaniu świata. Po prostu sami musicie to zobaczyć i nawet jeśli poczujecie się zdezorientowani, jakieś przesłanie (bardzo indywidualne) jesteście w stanie z tego wyłuskać. Jest w tym pewna błyskotliwość i zdecydowanie jest to triumf wyobraźni lub szaleństwa. To nie jest żaden filmowy świat, to raczej jego senna wizja oparta na głębokich metaforach, które w głowie kogoś inteligentnego zdecydowanie ułożą się w kompletną układankę.
Dla mnie jest przede wszystkim dzieło prowokujące, zmuszające do smutnej refleksji na temat pustej natury ludzkiej egzystencji. To w sumie film fabularny, bo przecież celem jest tytułowa Święta Góra, ale tak pokrętny i niekonwencjonalnie opowiedziany, że zamiast porównywać go do innych dzieł z ekranu bliżej mu do psychodelicznego doświadczenia. Jest wymagający, ale też instynktowny i satysfakcjonujący. Wiadomo, to łechtanie egoistycznych pobudek artysty w debacie na temat natury kina, których ja nie rozumiem i w które się nawet nie mieszam. Trudno jednak odmówić Jodorowsky’mu pasji i szczerej miłości, jaką darzy kino. Czy to przez obcowanie z jego dziełami, czy to przez słuchanie z nim wywiadów.
Mimo wszystkich tych dziwactw i okropieństw – amputacja męskich jąder, masakra prawdziwych żab – jego twórczość w pewien sposób afirmuje jego barwne, co by nie było piękne życie. Niektórzy powiedzą, że Święta Góra pełna jest banału i pretensji. I wiecie co? Nie sposób się z tym nie zgodzić! Ale to wszystko wydaje się w pełni umyślne, nadając tylko dziełu głębi i monumentalności. Nawet nie wiem, co jeszcze powiedzieć, to rzecz, której przynajmniej raz w życiu trzeba doświadczyć. Choćby jako substytut dla lotu po LSD.
Oryginalny tytuł: The Holy Mountain
Produkcja: Meksyk/USA, 1973
Dystrybucja w Polsce: redgo.film

Życiowy przegryw, który swoje kompleksy leczy wylewaniem żalu w internecie. Nie zawsze obiektywnie, ale za to szczerze.