Oh, Biały Lotos, serial Mike’a White’a, który od pierwszego sezonu okazał się remedium w postaci kubła zimnej wody dla białej, bogatej i jednak dość podzielonej poglądami Ameryki (Północnej oczywiście). Kocham sezon pierwszy, bardzo cenię sobie drugi, więc na trzeci czekałem bardzo, bardzo mocno. Zwłaszcza że powstawał on już praktycznie w trumpowskiej Ameryce, takiej, która już stałą jedną nogą po prawej stronie ideologicznego muru. Muru zbudowanego na polaryzującej pandemii.
I chyba to moja wina, bo obiecywałem sobie po tym sezonie zbyt wiele. Szczególnie liczyłem na jeszcze mocniejsze dokręcenie śruby, jeszcze dosadniejsze wyśmianie białej klasy wyższej i jakieś takie wskazanie niedzielnemu widzowi czegoś dla niego nienormatywnego, ciekawszego. Kończąc trzecią serię, mam wrażenie, że White dokonał jakiejś myślowej wolty i chcąc być popkulturowym kaznodzieją, zaczął chwalić te obśmiewane wcześniej archaizmy jak rodzina, przyjaźń czy wiara. Szkoda.
Sceneria choć nowa, jakaś taka znajoma. Tytułowy kurort na tajskich wyspach oferuje to, co jego poprzednicy – palmy, wysokiej klasy jedzenie i alkohol, profesjonalne kuraże czy towarzystwo japiszonów z całego zachodniego świata. Gdzieś czytałem, że Mike White sam zasugerował, że podczas gdy sezon pierwszy skupiał się na pieniądzach, drugi na seksie, sezon numer trzy miał być „satyrycznym i zabawnym spojrzeniem na śmierć oraz wschodnią religię i duchowość„. Może stąd ten wspomniany przeze mnie mesjanistyczny charakter?
Jak zwykle mamy jakieś straszne wydarzenie, o którym nie wiemy nic prócz tego, że nadejdzie. Następuje czasowy przeskok w tył i poznajemy naszych bohaterów. Spośród głównych postaci, Rick Hatchett (Walton Goggins) wychodzi z pewnością na tego najbardziej intrygującego. Goggins jest bardziej przygnębiony i rozdrażniony niż którykolwiek z reszty pensjonariuszy. Dobrze, że wraz z nim przybywa fantastyczna, nieco odklejona Chelsea (Aimee Lou Wood), bo byłby chyba do końca stereotypowym i zgorzkniałym gościem, jakie widziało kino.
Jest jeszcze rodzina Ratliff, która do złudzenia przypomina Mossbacherów z pierwszego sezonu. Finansista Tim (Jason Isaacs) jest samcem alfa. Victoria (Parker Posey) wypełnia pustkę Jennifer Coolidge jako największy angaż sezonu, co również sprawia, że jest zabawną karykaturą. Starszy brat Saxon (Patrick Schwarzenegger) ma wiele ze stereotypowego mięśniaka, przywódcy bractwa na jakimś nowobogackim uniwersku. Piper (Sarah Catherine Hook) wydaje się żywo zainteresowana nauką i rozwojem osobistym wbrew swoim płytkim rodzicom, a najmłodszy brat Lochlan (Sam Nivola) jest… no młody i widocznie szuka siebie.
No i nie mogę zapomnieć o trio przyjaciółek, Kate (Leslie Bibb), Jacyln (Michelle Monaghan) i Laurie (Carrie Coon). O nich jednak nie będę się wypowiadał, bo kobieca dynamika jest mi obca i nie mam ku temu żadnych kompetencji. Wiecie, życie piwniczaka ma swoje przywileje, ale też skutkuje elementarnymi brakami w wiedzy na temat stosunków międzyludzkich. Powiem tylko, że bardzo podoba mi się prezentowanie na przykładzie wspomnianej Kate, że Ameryka Trumpa to nie tylko ci biali, wykluczeni, niewykształceni chłopcy z prowincji, ale również elity, które w faszyzmie znajdują seksowną alternatywę niezagrażającą ich majątkom.
Wiele jest tutaj takich fajnych haczyków, na które można się złapać. Szkoda tylko, że na poziomie samego scenariusza przytłoczone one zostają całą masą nudnych, nieprowadzących donikąd wątków, a to, co mogło się stać ze trzy odcinki wcześniej, skumulowane zostało w finale. I kurde, gdyby niektóre z wydarzeń zadziały się nieco wcześniej, to myślę, że ich zwieńczenie wybrzmiałoby jeszcze mocniej. Tak otrzymujemy jakiś taki happy end, w którym ci, którzy przeżyli, a nawet byli świadkami traumatycznych wydarzeń, opuszczają kurort z uśmiechem na ustach. Trochę dziegciu w tej beczce mekhongu.
Ja wiem, realizacyjnie czy aktorsko nowy Biały Lotos stanowi ścisłą czołówkę współczesnego serialu i choćby dla samego klimatu, z którym da się płynąć, nie będę żałował, że poświęciłem mu czas. Po prostu w swym idealistycznym duchu projektowałem sobie na niego jakąś bardziej buntowniczą naturę, która przecież zrodziła się pod butem wielkiego korpo medialnego, kontrolującego dość spory kawałek rynku. Będzie to sezon, który podzieli, ja jestem gdzieś pośrodku, choć jeśli już mam gdzieś mocniej stawiać stopę, to w stronę „na nie”. Ale to wiecie, przekonać się musicie na własnej skórze.
Oryginalny tytuł: White Lotus
Produkcja: USA, 2025
Dystrybucja w Polsce: max.com

Życiowy przegryw, który swoje kompleksy leczy wylewaniem żalu w internecie. Nie zawsze obiektywnie, ale za to szczerze.