Western i kino artystyczne to terminy, które w moim świecie nie mają prawa się zazębiać. Są przeciwstawne. Jednak raz na jakiś czas to moje zatwardziałe rozumowanie ulega pęknięciu, najczęściej wtedy, kiedy sięgam po western inny niż ten amerykański. Wiadomo, filmy Sergio Leone czy inne przykłady spaghetti westernu czasami ocierają się o sztukę, ale tytuł nakręcony w Chile? Kto by pomyślał! A jednak, Osadnicy Felipe Gálveza to jedno z moich najbardziej intensywnych przeżyć ostatnich dni.
Trudno jest mi nawet znaleźć konkretne konotacje względem innych, popularniejszych dzieł, by jakoś zobrazować Wam to, czym Osadnicy są. To rzecz bardzo autorska, skrupulatna i nietrzymająca się praktycznie niczego, co już widzieliśmy. Wiadomo, wszystko poskładane jest ze znanych nam klocków, facetów przemierzających na koniach surowe krajobrazy i przemocy jako jedynemu pewnikowi tego świata, jednak Gálvez przelewa na film tak wiele własnej wrażliwości, że zostawia sobie podobnych twórców daleko w tyle maratonu.
Jest przełom ubiegłego wieku. Bogaty właściciel ziemski, który wykupił większość Ziemi Ognistej, Jose Menendez (prawdziwa postać historyczna, której potomkowie posiadają dziś większość tamtejszej ziemi), rekrutuje szkockiego wojskowego z zadaniem zebrania ludzi i wyruszenia na misję eksterminacji rdzennego ludu Selk’nam. Szkot, MacLennan (Mark Stanley), chce tylko jednego, aby mu towarzyszył lokalny „mieszaniec” rdzennego pochodzenia, Segundo (Camilo Arancibia).
Menendez (Alfredo Castro) nie jest jednak osobą nad wyraz ugodową. Ziemski właściciel nalega, aby MacLennan zabrał również Billa (Benjamin Westfall), przebiegłego Teksańczyka z silnym charakterem i dużym pistoletem. Cała trójka wyrusza w podróż przez Ziemię Ognistą, przez krajobrazy, które bardziej przypominają Islandię niż to, co zwykle uważa się za Amerykę Południową. Patagonia jest piękna i pozostanie ona w strefie moich marzeń do końca życia.
Naganne moralnie działania grupy kontrastują z tymi wszystkimi pięknymi pejzażami, a twórcy tego dzieła używają wielu czysto filmowych technik, by nieco nas w tym krajobrazie zagubić. Mamy więc tutaj prawdziwą gratkę dla wszystkich fanów kreatywnego wykorzystania kamery, panoramicznych, zmuszających do kontemplacji ujęć czy szybkich zbliżeń mających na celu zdezorientować widza. Ale najważniejsza pozostaje przestrzeń wokół naszych postaci, która w długim kadrze wydaje się ich osaczać swoim monumentalnym pięknem. Wszystko to nadaje Osadnikom przyjemny posmak melanżu surrealizmu z ponurym realizmem.
Bo trzeba przyznać, że dzieło Gálveza nie jest filmem łatwym i przyjemnym w odbiorze, wręcz przeciwnie, są tutaj momenty, kiedy naprawdę ciężko mi było emocjonalnie udźwignąć to, co na ekranie się działo. Żeby nie psuć Wam zabawy z samodzielnego odkrywania kolejnych przystanków tej niesamowitej podróży, powiem tylko, że jest tutaj scena masakrowania rodziny rdzennych mieszkańców, która ma w sobie coś z artystowskiego horroru epoki europejskiej eksploatacji vide Cannibal Holocaust (1980). W ogóle fani gatunku znajdą tutaj wiele tropów, które dość śmiało spychają film w kierunku autochtonicznego horroru.
No i jest to film sprawiedliwy, bo nie konstruuje swojego własnego świata w oparciu o szkodliwe, najczęściej niemające nic wspólnego z rzeczywistością stereotypy. To świat, w którym biali kolonizatorzy są tymi złymi, a ich ofiarami jest rdzenna, pogubiona w tym całym chaosie tworzenia nowego świata ludność. Bardzo podoba mi się motyw ukazujący narodziny największej patologii współczesnego świata, patriotyzmu idącego pod rękę z nacjonalizmem. Paradoksalnie nie musi nas ku niemu spychać tak losowa i trywialna rzecz, jak miejsce urodzenia, ale jak pokazują Osadnicy, można być patriotą nawet wobec ziemi, którą wcześniej podbiło przemocą i narzuceniem własnych wartości.
Wróćmy do tezy postawionej na początku, że western i kino artystyczne to terminy, które do siebie nijak nie pasują. Takie dzieła, jak właśnie Osadnicy, pokazują mi tylko, że moje pojmowanie kultury opiera się na spłyconej, pretensjonalnej optyce, która nakazuje mi podchodzić do konkretnych tytułów z wcześniej wyrobioną tezą. Nie jest mi z tym źle, bo oglądając głównie to, co podsuwa mi mainstream, taka pozycja okazuje się dość bezpieczna. A kiedy od czasu do czasu trzeba wyjść z tej strefy nijakiego komfortu, całe postrzeganie świata się burzy. I właśnie po to powstają takie dzieła jak to Gálveza.
Oryginalny tytuł: Los Colonos
Produkcja: Chile/Argentyna/Holandia/Francja/Dania, 2023
Dystrybucja w Polsce: BRAK

Życiowy przegryw, który swoje kompleksy leczy wylewaniem żalu w internecie. Nie zawsze obiektywnie, ale za to szczerze.