Jest coś niezwykle mnie pociągającego we włoskim kinie gatunku kręcącym się wokół umięśnionych, półnagich facetów z wielkimi giwerami biegnącymi po lesie. I mówię to jako osoba zarówno heteroseksualna, jak i dalece (tak myślę) heteroromantyczna. Gdzieś po prostu z poziomu meta przypomina mi ono te błogie czasy, gdy biegałem po pobliskim parku z plastikowym karabinem, udając, że jestem na jakiejś ważne misji. Dziś już nie wypada mi tego praktykować, więc zostaje substytut w postaci kina.
Dla przeciętnego zjadacza popcornu Tiger Joe z 1982 roku autorstwa Antonio Margheritiego może być po prostu kolejnym, wygrzebanym z dnia śmietnika filmem klasy C. W zasadzie na papierze tytuł ten ma wszystkie elementy, które właśnie klasyfikują go jako taki kinowy odpad. Tyle tylko, że na podstawowym poziomie, bez całej tej filmoznawczej egzaltacji, dostarcza on tyle frajdy, że oglądałem go z nieustannym „bananem” na twarzy. Banan w sumie jest tutaj na miejscu, patrząc na jakże egzotyczny anturaż filmu.
„Tiger” Joe (David Warbeck) jest pilotem latającym gdzieś nad Azją Południowo-Wschodnią. Czy to z powodu osobistych przekonań, czy dla pieniędzy, Joe używa swojego samolotu do dostarczania broni rebeliantom walczącym z opresyjnym reżimem. Kiedy zostaje zestrzelony nad kambodżańską dżunglą i pojmany przez wroga, łączy siły z zaciekłą bojowniczką o wolność o imieniu Kia (Annie Belle) i towarzyszami.
Ciężko się piszę o takich dziełach, jak Tiger Joe, bo nie ma się za bardzo nad czym rozwodzić. Nasi zalani potem bohaterowie biegną przez dżunglę, unikają częstych eksplozji i koszą ze swoich karabinów nieskończone zastępy takich samych przeciwników. Coś, jakby przeniesiono grę z czasów Amigi typu Cannon Fodder na niskobudżetowy film. Czy to dla Was? Na to już musicie sobie sami odpowiedzieć.
Czego by jednak nie mówić, Antonio Margheriti ma pewien styl, który ratuje film przed byciem mdłym. Znajdzie się tutaj kilka zabawnych dialogów jak tekst o jedzeniu marchewek, i trochę klasycznej już niepoprawności politycznej tamtych czasów. Wiecie, Czarnoskóry facet ma ksywę Midnight, a mieszkańcy Kambodży są prezentowani w bardzo stereotypowy sposób. Ale przecież nikt nie będzie się dziś czepiał takich rzeczy w kinie, które w zasadzie istniało dzięki staniu w opozycji do tego, co serwował główny nurt.
Być może najbardziej emocjonującą rzeczą, jaką niesie ze sobą Tiger Joe, jest fakt, że podczas kręcenia jednych z ostatnich scen w katastrofie lotniczej zginął operator filmu, Riccardo Pallottini. Poza tym to po prostu szalona dawka czystej adrenaliny, męskiej fantazji na temat działań wojennych podkręcona europejską wizją amerykańskich bohaterów. Dla koneserów, tylko i wyłącznie.
Oryginalny tytuł: Fuga dall’arcipelago maledetto
Produkcja: Włochy, 1982
Dystrybucja w Polsce: BRAK

Życiowy przegryw, który swoje kompleksy leczy wylewaniem żalu w internecie. Nie zawsze obiektywnie, ale za to szczerze.