Oh Wielka Stopa, jak Ty mnie intrygujesz od czasów, gdy za dzieciaka obejrzałem poświęcony Ci dokument na kanale Discovery. Moja miłość do idei krewnego człowieka, zdziczałego i mieszkającego daleko poza ramami strukturyzowanego społeczeństwa jest tak silna, że potrafię spędzać godziny swojego życia na czytaniu amerykańskich, niszowych forów dla wędkarzy, by tylko znaleźć jakieś relacje spotkań z mitycznym hominidem.
Dlatego też z wielką pasją sięgam po te wszystkie filmy poświęcone tej ważnej dla mnie postaci, nawet jeśli w założeniach wiem, że będzie to kino klasy Z oparte na naszych najniższych instynktach. Ale jakoś się mi to klei, w końcu jako taki nieokrzesany, dziki człowiek potrzebuję od czasu do czasu czegoś prymitywnego. A jak najprościej nakręcić film o Wielkiej Stopie? Ano wypuścić gościa z kamerą w dłoni do lasu by nagrał nam horror found footage.
Film zbudowany jest na zasadzie fałszywego dokumentu. Michael Rock otrzymuje e-mail od Jaylina, syna swojego przyjaciela Tomsa Smitha. Toma zaginął podczas wyprawy kempingowej, podczas której miał nadzieję na utrwalenie na kamerze lokalnego odpowiednika Sasquatcha o imieniu Tahoe Joe. Nie dość, że nikt nie chciał pomóc mu dowiedzieć się, co stało się z jego ojcem, to jeszcze twierdzi, że federalni kazali mu wyciszyć całą sprawę.
Nie trzeba dużo czasu, by obaj postanowili wybrać się do lasu śladem zaginionego przyjaciela i ojca. Dodatkowo wynajmują sobie przewodnika, który twierdzi, że zna miejsce bytowania legendarnej istoty. Tak więc dostajemy film o facetach chodzących po lesie, gadających przy ognisku, za których plecami od czasu do czasu przebiegnie inny gość we włochatym kostiumie.
Będąc w duchu prawdziwych dokumentów poświęconych Wielkiej Stopie, Tahoe Joe poświęca sporo swojego czasu na ukazanie przygotowań do samej wyprawy. Fajnie, że motywacja głównych bohaterów jest nieco bardziej angażująca niż „chcę udowodnić, że to istnieje”. Nadaje to nieco emocjonalnej głębi, która trzyma widza przy ekranie i naprawdę pozwala wczuć się w sytuację, w której desperacja prowadzi nas głębiej w las.
Pochwalić należy również, że film ten wygląda naprawdę dobrze, mimo że posiadał budżet zaledwie 800 dolarów. To wszystko, z czym musieli operować, aby go nakręcić, i udało się oddać nam dzieło, które bezapelacyjnie sugeruje znacznie wyższą jakość produkcji, niż faktyczne środki za nim stojące. Dillon Brown i Michael Rock grają tutaj samych siebie, więc zachowują się wystarczająco wiarygodnie jako dwaj filmowcy chcący zbadać sprawę zaginięcia turysty. A może także zrobić zdjęcie Wielkiej Stopy?
A co do samej, tytułowej bestii? No nie ma jej tutaj za dużo, jednak to, co widzimy, wygląda naprawdę spoko. Wiecie, ja jestem jednak fanem tego ukazywania Wielkiej Stopy jako cienia przemykającego gdzieś za plecami czy figury stojącej gdzieś na odległej grani, a przez większość część Tahoe Joe właśnie z tym mamy do czynienia. Kiedy już zostaje nam ukazana w całej okazałości, wygląda… imponująco! Zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że kostium w całości powstał w garażu jednego z twórców!
Tahoe Joe może nie stanie się takim klasykiem dla fanów filmów o Wielkiej Stopie, jakim jest Willow Creek (2013), ale stanowi miły wpis dla współczesnego nurtu sasquatchploitation. Miły, bo wzięli się za niego goście, którzy są żywo zainteresowani tematem nie tylko krytptozoologii, ale kina grozy w ogóle. A takie projekty tworzone z pasji zawsze znajdą u mnie poklask. Nie musisz mieć budżetu, scenariusza, wystarczy tylko kilku przyjaciół, którzy pomogą Ci nakręcić film o wielkim, kudłatym brutalu z lasu. Ja tam doceniam.
Oryginalny tytuł: Tahoe Joe
Produkcja: USA, 2022
Dystrybucja w Polsce: BRAK

Życiowy przegryw, który swoje kompleksy leczy wylewaniem żalu w internecie. Nie zawsze obiektywnie, ale za to szczerze.