Pierwszy film z serii Hell House LLC. nie był punktem przełomu ani dla nurtu found footage, ani dla całego horroru. Ot takie jechanie po znanych kliszach, przyjemne w odbiorze, ale bez większej ekscytacji wypadające z głowy zaraz po tym, jak się go obejrzało. Problem polegał tylko na tym, że nie dostarczył on gryzących publiczność odpowiedzi na zadane przez siebie pytania. Moim zdaniem nie musiał, ale kino jest po to, by na nim zarabiać, więc dostaliśmy sequel.
Film ma miejsce 8 lat po tragedii w Hell House i podąża za dziennikarką śledczą Jessicą (Jillian Geurts) oraz jej zespołem asystentów, którzy próbują odkryć tajemnice hotelu Abaddon i związane z nim tragedie. Tak, jak można by założyć, miejsce mają wyjątkowo przerażające rzeczy, pojawiają się widma ofiar, inni ludzie znikają, a jeszcze kolejni ponoszą drastyczną śmierć. Jak widać, powrót do hotelu Abaddon nie był dobrym pomysłem.
Brzmi to tandetnie? I takie oczywiście jest! Pierwsza część działała na jakimś prymitywnym poziomie, ponieważ dała widzom czas na poznanie i zrozumienie postaci oraz ich relacji. Dostałem jak na tacy ich osobowości i nawiązałem z nimi więź, więc oglądanie przerażających wydarzeń, które im się przytrafiły, wzbudziło we mnie jakieś emocje. Wynikało to głównie z tego, jak autentycznie i naturalnie grali. Naprawdę czułem się, jakbym obserwował grupę przyjaciół, którzy uwikłali się w coś poza granicami ludzkiego zrozumienia.
W części drugiej zupełnie tego nie ma. Ekipa naszej głównej bohaterki zostaje rozbita na dwoje praktycznie na samym początku filmu i nigdy już się ze sobą nie schodzi, co wyklucza jakiekolwiek interakcje między nimi. Ludzie, których obserwujemy, po prostu pojawią się na ekranie, by być niejako pożywką dla mrocznych mocy zamieszkujących hotel. W rezultacie wszyscy po prostu są niezwykle papierowi i trudno nawiązać z nimi jakąś wieź sympatii. Interakcje między nimi są jednorazowe i służą głównie ekspozycji, co oczywiście działa na niekorzyść filmu.
Oryginalny film oglądało się z poczuciem, że buduje on podwalinę pod coś większego, coś, co wyjaśni nam tajemnicę stojącą za masakrą w pamiętną noc Halloween. Sequel wydaje się zupełnie nie podejmować tych rękawic, będąc nieostrą, pogmatwaną wariacją kładącą nacisk na zupełnie inne aspekty. A są nimi kolejne, sztampowe dla nurtu elementy mające budować poczucie grozy, naprawdę tylko żenując i nudząc. Bo ile razy myśmy już to widzieli? Ile razy widma znikają za zamkniętymi drzwiami a ludziom dzieje się krzywda za każdym razem, gdy oddzielą się od grupy?
Nie jestem ekspertem od kina grozy, ale zdecydowanie myślę, że skupienie się na ograniczonej ilości postaci niż takie skakanie jak żabka po głowach całej ich gromady wyszłoby tylko filmowi na lepsze. Poznanie ich pomogłoby zrozumieć motywacje i łatwiej łykałoby się te wszystkie głupie decyzje, których się podejmują. Szkoda, bo cierpi na tym przede wszystkim wyjątkowy klimat filmu, którego 99% stanowi oczywiście tytułowy hotel.
To tak naprawdę on jest prawdziwą gwiazdą filmu i choć sam koncept jest oczywiście idiotyczny, tak, kiedy razem z bohaterami szlajamy się jego korytarzami czuć niepokój. Znacie te wszystkie creepy filmiki z urbexów, na których ludzie podążają opuszczonymi, wręcz liminalnymi pomieszczeniami nie wiedząc, co kryje się za kolejnym rogiem? Powiedzmy, że twórcom Hell House LLC udało się uchwycić ten dalece frapujący mnie charakter przebywania w nieużywanym budynku.
Zasadniczo druga część nie wprowadza nic do całego „uniwersum”, co byłoby kluczowe w zrozumieniu pierwszego filmu. To wypełniacz, wata na wzór tych wszystkich odcinków seriali mających tylko zapchać ramówkę. Nie działa to zarówno jako kontynuacja, tym bardziej nie da się tego oglądać jako samodzielnego filmu. Szkoda, że coś, co zaczęło się w tak intrygujący sposób, poszło drogą miernoty i braku kreatywności. Nawet wkręcone w dzisiejsze horrory dzieciaki nie mają tutaj czego szukać.
Oryginalny tytuł: Hell House LLC II: The Abaddon Hotel
Produkcja: USA, 2018
Dystrybucja w Polsce: apple.com

Życiowy przegryw, który swoje kompleksy leczy wylewaniem żalu w internecie. Nie zawsze obiektywnie, ale za to szczerze.