28 lat później (2025)

Ależ miny musieli mieć wszyscy ci, którzy wychodząc z seansu 28 lat później spodziewali się kolejnej, sztampowej opowieści o przetrwaniu w świecie opanowanym przez zombie, czołobitnie kłaniającej się całej historii serii. Każdy gul, jaki wyrysował się na grdyce takiego widza, jest jak miód na moje serce, choć sam bardzo sobie cenię pierwszy film, drugi trochę mniej. Jednak dla mnie po to właśnie człowiek stworzył kino, żeby konfundować, zmuszać do refleksji i dyskusji, grając na naszych osobistych, emocjonalnych strunach.

W nowy film Danny’ego Boyle’a i Alexa Garlanda włożyłem wielkie oczekiwania, które tylko podsycała fantastyczna machina marketingowa z tym wybitnym, pamiętnym zwiastunem na czele. Nie patrząc na nic, pobiegłem do kina z językiem u kostek, oczyma jak po koksie i biletem w ręku. Wyszedłem na drących nogach, z sercem w przełyku i tak emocjonalnie nabuzowany, że ten zapas dopaminy starczy mi już chyba do końca roku. Tak, 28 lat później to kino w pełnej tego słowa znaczeniu chwale i glorii!

Nie będę tutaj wchodził w żadne spoilery, lecz powiem Wam, że możecie zapomnieć o poprzednich filmach tego cyklu. Nowe 28 to zupełnie świeże rozdanie, biorące sobie jedynie za podstawę budowania świata to, co wydarzyło się wcześniej. Seans zarówno 28 dni (2002), jak i 28 tygodni później (2007) jest więc całkowicie zbędny, choć oczywiście może nadać całości więcej kontekstu. Nie spodziewajcie się jednak, że Garland będzie do Was jakoś przesadnie mrugał okiem, to całkowicie nowa historia i podwalina pod zupełnie inny świat.

23 lata to nie jest mało, zwłaszcza jeśli chodzi o budowanie filmowego uniwersum. Historia została osadzona na zdziesiątkowanych przez wirus wściekłości Wyspach Brytyjskich, poddanych kwarantannie i zapomnianych przez świat zewnętrzny. Nieliczni ocaleni wytworzyli hermetyczne społeczności działające na prostych, kolektywnych fundamentach życia w post apokaliptycznej rzeczywistości. Tak właśnie funkcjonuje Holy Island, mała, wyspiarska społeczność chroniona groblą, która „przejezdna” jest tylko w czasie odpływu.

Życie w wiosce obserwujemy oczyma dwunastoletniego Spike’a (debiutujący przed kamerą Alfie Williams), gdy ten przygotowuje się do rozpoczęcia rytuału inicjacji w towarzystwie ojca (Aaron Taylor-Johnson). Jego celem jest udanie się na stały ląd, aby zabić pierwszego w życiu zarażonego. Wyjście z z chronionej enklawy samo w sobie jest wystarczającym powodem, by zasiać w widzu ziarno niepokoju, ale nasi bohaterowie zmagają się również z tajemniczą chorobą matki i żony Isli (Jodie Comer). Zarówno dla syna, jak i ojca, pierwsza wspólna wyprawa w dzicz okaże się doświadczeniem transcendencji, zmieniając ich charaktery oraz zbudowaną do tej pory filozofię postrzegania świata.

To, co dzieje się później, zasługuje na zdjęcie czapki w triumfalnym geście szacunku dla obydwu twórców. Zarówno Garland, jak i sam Boyle, wykraczają dalece poza nasze oparte o klisze i sztampy schematy myślenia o kinie z zombie, serwując coś na kształt doświadczenia kinowego w ujęciu holistycznym. Choć emocji jest tutaj, jak mówił pijany Mariusz Wach, co niemiara, nie mamy poczucia, że ktoś chce grać nimi fałszywe nuty. Każdy element tej jakże barwnej historii został potraktowany z odpowiednią czułością, od łamiącego serce dramatu rodzinnego, przez czystej natury horror, na pełnym zamierzonego kiczu, zupełnie niespodziewanym finale kończąc. Wiecie, znacie to kino, które jednakowo możne służyć jako podstawa pod seminarium na temat natury życia i śmierci, z drugiej będące po prostu nieskrępowaną, filmową frajdą i spiżowym monumentem ludzkiej kreatywności.

Dlatego też myślę, że klasyfikowanie filmu jako po prostu horror jest dla niego bardzo szufladkujące i duszące. Oczywiście, prolog i pierwsze wyjście Spike’a na ląd to arcydzieło tego gatunku. Przykładowo Boyle i montażysta Jon Harris zmieniają scenę, w której ojciec i syn maszerują przez opuszczoną plażę, w gorączkowy koszmar. Ekran przecina prawdziwa lawina archiwalnych ujęć dzieci-żołnierzy, fragmenty adaptacji Henryka V Laurence’a Oliviera z 1944 roku oraz monotonny, pełen jakiejś zaszytej goryczy głos czytający wierszyk Boots brytyjskiego pisarza Rudyarda Kiplinga z 1903 roku, który został wcześniej wykorzystany w tym wspomnianym zwiastunie. I takich rzeczy jest tutaj więcej, a odkrywanie ich i danie się im zaskoczyć tylko pogłębia to jakże intensywne doświadczenie. Nie zdradzając więcej, są tutaj ujęcia z tak zwanych „trail cam”, i… o cholera, zostaną mi w głowie już na zawsze!

Wiadomo, mógłbym dalej rozpływać się tutaj nad technicznymi aspektami filmu i faktem, że udało się to uzyskać za pomocą urządzenia, które już wszyscy mamy we własnej kieszeni. Chwalić fantastyczną obsadę z przepięknymi i mocarnymi kreacjami Ralpha Fiennesa czy Aarona Taylor-Johnsona, ale o tym pewnie napisano i napiszę się jeszcze terabajty tekstu. Dla mnie 28 lat później jest po prostu triumfem kina, pokazem, że ludzka kreatywność jest narzędziem dosłownie wpływającym na nasze życie (duchowe czy emocjonalne) i tym, że wszyscy partycypujemy w ramach tej samej kultury popularnej. I jeśli można do jednego filmu z taką gracją włożyć tyle rzeczy, to nie pozostaje mi nic innego, jak tylko uznać dzieło Boyle’a i Garlanda najlepszym tytułem roku!

Oryginalny tytuł: 28 Years Later

Produkcja: Wielka Brytania/USA, 2025

Dystrybucja w Polsce: uip.com.pl

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *