
Wiem, że wyjdę na osobę o raczej wątłych zasobach intelektualnych, ale powiem Wam szczerze, że naprawdę lubię otwarcie piątej już części Halloween. Po prostu bardzo śmieszy mnie widok Michaela, który uciekając przed policyjną obławą płynie z nurtem rzeki wprost do chaty jakiegoś leśnego dziadka, u którego spędza pogrążony w śpiączce dokładnie równy rok, do kolejnego święta Halloween. Pomijam już fakt, że dziadek ów dbał o naszego antybohatera, a nawet urządził miejsce jego spoczynku na coś w rodzaju mauzoleum!
Lubię to wejście, bo pokazuje ono dobitnie, że twórcy tej odsłony już naprawdę niczego nie biorą na poważnie. I choć sam film nie jest najlepszą częścią franczyzy, w moim prywatnym rankingu plasuje się gdzieś w dolnych jego partiach, to w jakichś sposób uważam go za idealne uchwycenie pewnych trendów panujących w ówczesnym kinie grozy, zwłaszcza slasherze.
Zemsta Michaela Myersa miała bowiem premierę w 1989 roku, czasie, kiedy slasher zmuszony był szukać jakichś alternatywnych dla siebie ścieżek, bo nikogo już nie bawił zwykły morderca mordujący zwykłych ludzi. Zanim gatunek ten na nowo zdefiniował się w latach 90., twórcy szukali, główkowali, jak tylko mogli, by jakoś tę archetypiczną opowieść urozmaicić. Tak oto slasherowi mordercy przekroczyli granicę metafizyki, romansując mocno z wątkami wprost nie z tego świata. Michael też musiał, takie to prawidła dziejów.
Dlatego też do sprawdzonej formuły, w której odziany w białą maskę Myers wraca do rodzinnego Haddonfield, polując na resztę swojej rodziny i pozbawiając życia wszystkich, którzy przypadkowo staną mu na drodze, dołożony został wątek jego parapsychicznej relacji z siostrzenicą oraz tajemniczy człowiek w czerni. Ten ostatni ma wobec Michaela jakiś sobie tylko wiadomy cel i choć zostaje nam zasugerowane dość mocno, że jest on związany z jakimś staroceltyckim kultem, na poznanie jego celów przyjdzie nam jeszcze poczekać.
Zemsta nie jest niczym specjalnie odkrywczym, poza tymi paranormalnymi, spiskowymi wątkami, i przez większość czasów prezentuje raczej standardowy zestaw ruchów, jakie Michael pokazał nam już wcześniej. Wcielający się w jego postać Donald L. Shanks jest odpowiednio sztywny, karykaturalnie metodyczny i skuteczny, a w jego dłoni widły czy nawet małe grabki stają się śmiertelną bronią. Jak teraz myślę, to Halloween 5 ma w sobie coś z horroru agrarnego, ponieważ wiele scen pełnych napięcia rozgrywa się na farmach, wśród stogów siana, a przeciwko baraszkującym na nich bohaterom wymierzone zostają narzędzia obecne w każdym gospodarstwie rolnym.
A, no jest też Donald Pleasance w roli doktora Loomisa, który robi to, co doktor Loomis robić powinien – ściga Michaela, wypowiada swoje patetyczne przemowy o źle wcielonym i dostaje nożem po klacie, kiedy już myśli, że udało mu się przegadać demona. Jego wątek można spokojnie pominąć, a film nie straciłby na swojej wątłej i tak wartości nic za nic. Ale jego walory podnosi w moich oczach najbardziej Wendy Kaplan i grana przez nią Tina. Jest to w mojej opinii jedna z najlepszych bohaterek całej serii i bardzo cieszy mnie fakt, że tutaj wyrasta na quasi final girl. Mówię quasi, bo nastoletni bohaterowie nie są jednak na pierwszym planie, bo ten zarezerwowany jest dla Loomisa i małej Jamie (Danielle Harris).
Podoba mi się również samo przedstawienie Haddonfield, które tym razem prezentowane jest w pełnym słońcu, z kolorami i uśmiechami na twarzach. Wiadomo, nie jest to esencja jesiennego dnia Halloween, ale po tych wszystkich filmach, które kąpią się w mroku i estetycznej depresji, miło jest widzieć znane już miejsce w innej tonacji kolorystycznej. No i zgodnie z tradycją, jest to film jeszcze bardziej efekciarski niż poprzedni, podnoszą poprzeczkę absurdu jeszcze wyżej. To, że Michael potrafi prowadzić samochód, już wiedzieliśmy, ale że jest mistrzem kierownicy kręcącym bączki z dupeczką obok pod lokalnym marketem?
Jak już wspomniałem, Halloween 5 nie jest moją ulubioną częścią franczyzy, ale nie powiem też, bym oglądał go z jakimś większym bólem. To po prostu niezbyt mądry film, nawet jak na slasher, będący już tak daleko od tego, za co kocham pierwszą część, że trudno mi te dwie produkcje ze sobą w ogóle kleić. Nie jest to też nic, co nada się jako pojedynczy seans w ramach celebrowania najstraszniejszego dnia w roku, bo trzeba jednak mieć cały ten bagaż franczyzy, by czerpać z niego w pełni. Ot taki film, który można obejrzeć po drodze poznawania całej serii, nic szczególnie ciekawego, ale też wchodzi bez bólu. A to chyba na etapie piątej części dość mocna pochwała.
Oryginalny tytuł: Halloween 5: The Revenge of Michael Myers
Produkcja: USA, 1989
Dystrybucja w Polsce: BRAK

Życiowy przegryw, który swoje kompleksy leczy wylewaniem żalu w internecie. Nie zawsze obiektywnie, ale za to szczerze.
