Mank (2020)

Netflix od czasu Romy (2018) Alfonso Cuaróna, która rozbiła oscarowy bank, zdobywając trzy statuetki i będąc nominowaną w siedmiu innych kategoriach, mocno postawił na wielkie nazwiska. Był przecież Irlandczyk (2019) Scorsese czy gwiazdorska Historia małżeńska (2019). Streamingowy gigant chyba znów połasił się na Oscara, urzeczywistniając mokry sen Davida Finchera w postaci przestylizowanej ody do minionej epoki nie tylko kina.

Będący w destrukcyjnych sidłach alkoholizmu scenarzysta Herman J. Mankiewicz – w tej roli genialny Garry Oldman – zostaje zatrudniony przez samego Orsona Wellsa do napisania historii Obywatela Kane’a. Wspomniana już słabość do butelki i ostry dowcip Manka może szybko przynieść kłopoty, więc na ręce pisarza wciąż patrzą Hermana Rita Alexander (Lily Collins) i współpracownik Wellesa, John Houseman (Sam Troughton).

I choć historia nie zaangażuje wszystkich – o tym później – to nazwisko Finchera zawsze gwarantuje jedno, perfekcyjne dopięcie filmu pod względem technicznym. To nie jest historia inspirowana czy będąca „w klimacie”, twórca dosłownie odtwarza na ekranie charakter kina lat 30. Dosłownie wszystko, od rekwizytów, scenografii, ubrań po język, jakim posługują się ekranowe postacie jest żywcem wyjęty z epoki, a czarnobiały obraz tylko pogłębia to uczucie.

Fincher również bardzo mocno odnosi się do Obywatela Kane’a, wokół którego kręci się cała historia. Niektóre kadry są wręcz kalką tych znanych z filmu Wellsa, jednak wciąż nie znika poczucie, że jest to oddanie hołdu, a nie tylko żerowanie na wielkim tytule. Bo to po prostu projekt nakręcony i napisany (za scenariusz odpowiada nieżyjący już ojciec reżysera) z wielkim sercem i miłością do kina!

I podobnie jak w legendarnym filmie Wellsa, także w Manku historia została opowiedziana w sposób nielinearny, przeskakując od retrospekcji, fabularnej teraźniejszości oraz ważnych momentów z życia bohaterów. Równie mocno co historia filmowa eksponowane jest tło polityczne. Jeśli mam być szczery, to właśnie ten wątek wydał mi się najciekawszy.

Bo niestety, choć film lśni niczym czarna perła w bieli śniegu, to nie potrafił zaangażować mnie tak, jak powinien. Samo przedstawienie fabuły, choć ta jest w zasadzie dość prosta, potrafi znudzić. Oglądanie i „chłonięcie” historii staje się żmudnym obowiązkiem, pozbawionym znamion rozrywki. I może to moja wina, bo nie jestem raczej koneserem kina lat 30., przez co też nie wyłapałem zapewne większości smaczków, które są w niej ukryte.

W przeciwieństwie do genialnego Obywatela Kane’a, który obdzierał do kości figurę człowieka stojącego za skorumpowaną polityką. Fincher obiecuje nam to samo, a ledwie ociera się o te tematy. Co więcej, oglądając tego ponad 2-godzinnego kolosa trudno nie odnieść wrażenia, że reżyser kluczy i kołuje nad postacią Manka, a wiele scen zdaje się powtarzalna. Tak, rozumiem, życie alkoholika to przeważnie ciąg pijackich upadków i chwil uniesienia, ale oglądanie tego w kółko po prostu nudzi.

Mank to techniczny majstersztyk, który zachwyci wszystkich tych „hardkorowych” kinomanów. Dla przeciętnego widza będzie to jednak trudna i wyboista droga. Ma on co prawda swoje chwile, ale brakuje mu zdecydowanie odpowiedniego tempa. W zamian za to dostajemy powolną, ślamazarną, aczkolwiek piękną wizualnie wydmuszkę, która ostatecznie nie wniesie nic do naszego życia. A szkoda, bo naprawdę mocno trzymałem kciuki za ten projekt.

Oryginalny tytuł: Mank

Produkcja: USA, 2020

Dystrybucja w Polsce: Netflix

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *