Niebo o północy (2020)

Ileż razy już to widzieliśmy, samotny naukowiec desperacko próbuje ocalić ludzkość, poświęcając przy tym wszystko, łącznie z samym sobą. I choć jest to motyw do cna wyeksploatowany, łatwo nim rozpalić w widowni nawet promyk emocji. W końcu na barkach jednego człowieka spoczywa los człowieka. Czy zatem netflixowy hit oparty na powieści Good Morning, Midnight i z twarzą brodatego George’a Clooneya na plakacie jest w stanie roztopić nasze skute lodem serca?

Zanim padnie odpowiedź, potrzymam Was jeszcze w napięciu, streszczając króciutko fabułę. Clooney siedzi w swojej bazie na skutej lodem Ziemi, z kosmosu nadlatuje jedna arka mająca na celu kolonizacje innych światów. Nasz bohater stwierdza, że musi ostrzec galaktycznych pionierów, że nie mają do czego wracać, więc rusza w podróż przez mroźne pustkowie, aby dotrzeć do silniejszego nadajnika. A, po drodze spotyka pewną dziewczynkę, ale jest ona tak bardzo istotna dla fabuły, że nie wypowiada nawet słowa.

To wszystko wygląda na papierze nawet interesująco. Szkoda tylko, że tak naprawdę są to pojedyncze wstawki, w większość filmu spędzimy na snuciu się z naszymi bohaterami po sterylnych korytarzach i wspominaniu mglistej przeszłości. I na Ziemi, i w kosmosie dzieje się całkowicie to samo. Sama historia to takie niezbyt czytelne puzzle, z których widz sam musi sobie poskładać całość.

Nie jestem tym, któremu takie zabiegi się nie podobają, wręcz przeciwnie! Tylko że historia opowiedziana w Niebo o północy jest zwyczajnie nudna jak flaki wyjęte z puchy gdzieś w arktycznej bazie. Autorzy mieli ambicje nakręcić drugą 2001: Odyseję kosmiczną (1968) czy przeceniany według mnie Interstellar (2014). Jednak tam, gdzie zabrakło jakiś głębszych przemyśleń, znajdziemy pop-filozofie niczym z korytarza prywatnego liceum.

Ale to w końcu krzykliwe kino science fiction, na bełkotliwą fabułę możemy nieco przymknąć oko, kiedy możemy po prostu chłonąć tę wysokobudżetową wizję przyszłości. Jednak nie, Niebo o północy choć jest pod każdym technicznym względem dziełem poprawnym, jest okropnie nudne wizualnie i koncepcyjnie. Pustka, sterylność, gdzieniegdzie kolorowe światełko – być może miało to rezonować z surowym charakterem filmu, szkoda, że nie rezonuje totalnie ze mną.

Nawet aktorskie występy nie są w stanie w tego zimnego (heh) trupa tchnąć trochę energii. Clooney ze świecami w oczach i ciągłym grymasem przechadza się po planie, nawet wtedy, kiedy na ekranie w końcu się coś dzieje, nie daje po sobie tego poznać. Jego towarzyszka jest tak bezpłciowa, że szybko zapomnimy, że jest ona ciągle gdzieś za jego plecami. W kosmosie też nie jest lepiej, a scena mająca nawiązywać i budzić emocje porównywalne z tą słynną sekwencją z nagraniami rodziny z Interstellar nudzi, nie pobudza w żaden sposób.

Niebo o północy nie jest jednak wysokooktanową rozrywką w stylu Mad Max: Na drodze gniewu (2015), a raczej wizją tego, jaka przyszłość może czekać ludzkość. Nie chcę się bawić w żadnego futurologa, ale wydaje mi się, że jest to przepowiednia raczej mało trafiona. Do tego świat przedstawiony jest nam tak źle przedstawiony, że dalej nie wiem, czy ktoś go jeszcze zamieszkuje i czy dalej latają w nim samoloty. Jeśli chcecie bawić się w kreowanie ekranowych światów, to ten film pokaże Wam, jak tego nie robić.

Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że Niebo o północy jest moim zdaniem produkcją zupełnie nietrafioną. Nie spodoba się ona zarówno hardkorowym fanom science fiction, jak i tym widzom, którzy przeszukują Netflixa w poszukiwaniu szybkiej i łatwej rozrywki na wieczór. To film mający ambicje na bycie dziełem wielkim, kiedy na każdej płaszczyźnie – bo nawet technicznie daleko jest mu do kinowych przebojów – nie wychodzi poza średnią. Pasowałby raczej do wieczornego pasma TV Puls z szansą na polsatowy megahit.

Oryginalny tytuł: The Midnight

Produkcja: USA, 2020

Dystrybucja w Polsce: Netflix

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *