Armia umarłych (2021)

Mój filmowy związek z Zackiem Snyderem nie jest jakoś specjalnie skomplikowany. Całym sercem uwielbiam jego remake Świtu żywych trupów z 2004 roku i absolutnie nie znoszę wszystkiego tego, co zrobił pod komiksowym szyldem DC. Reszty nie widziałem, więc nie mogę się mienić jego hejterem. Dlatego też do jego najnowszego dzieła podszedłem ze względnym entuzjazmem, pamiętając to, co zrobił z klasycznym filmem Romero.

Będę z Wami całkowicie szczery, nie będę jechał po Armii umarłych jak po burej kobyle, a właśnie takie głosy dochodziły mnie z mojej internetowej banieczki. Wiem również, jakie piekło producenckie przeszło owo dzieło, o którym pogłoski pojawiały się już w 2007 roku! Czy ktoś oczekiwał rewolucji dla gatunku na miarę filmu z 2004 roku? No wiadomo, że nie! To skąd te wyśrubowane wymagania?

Armia umarłych to film głupi, kolokwialnie mówiąc wręcz debilny. Idiotyczni są tutaj bohaterowie, ich zachowania, geneza mini-apokalipsy zombie, ich zachowania, pretekstowa fabuła oraz świat przedstawiony i… zachowania ludzi nim rządzących. Na całe szczęście Snyder jest świadomy tego, jak ubogi intelektualnie materiał zmuszony był przerobić na trwający bagatela ponad dwie godziny, pełnoprawny film!

Chciałbym napisać coś więcej o historii, jednak zmuszony byłbym do silenia się nad opisami jednowymiarowych postaci o głębi brodzika w przeciętnym polskim domu. Mamy więc mięśniaka o dobrym sercu, speca od zabezpieczeń, pilotkę helikoptera i posiadających mniej zdolności najemników. Zostają oni wynajęci do skoku na kasyno w opanowanym przez zombie Las Vegas. To tyle, naprawdę.

Takie napompowanie przegiętą estetyką, scenami akcji w slow-motion czy absurdalnymi pomysłami historii wyjętej żywcem z Obcy – Decydujące starce (1986) wyszło Snyderowi pokracznie. Ale w tym kulejącym, nadgnitym trupie bije jakieś autorskie serce. Widać, że Netflix dał swojemu twórcy wolną rękę, bo Zack mógł ziścić swe najbardziej szalone zachcianki jak tygrys zombie czy pewna hierarchia żywych trupów, na której czele stoi król i królowa.

Dla rozluźnienia przy piwku po ciężkim dniu dzieło jak znalazł! Dlatego też nie rozumiem ludzi, którzy narzekają na brak emocjonalnej więzi z tymi wręcz antypatycznymi bohaterami. To mięso armatnie, giną i zabijają zombie na wagę, dlatego też przez cały seans obojętne mi było co, kto tylko jak. A to już mówiąc modnym językiem dzieciaków, Snyder dostarczył. Żywe kolory i dziwaczna charakteryzacja trupów zawiesza naszą percepcję na granicy baśni. I bardzo dobrze, dość mam już tych szaroburych filmów o inwazji żywych trupów.

Oczywiście, to nie jest horror, w żadnym wypadku. Grozy tutaj nie uświadczymy, a wesołe eliminowanie kolejnych zastępów jednostrzałowych zombie przypomina popularną serię gier Dead Rising. Wszystkie te akcje, bieg przez kasyno i równoczesny ostrzał nakręcony w zwolnionym tempie, są naprawdę zabawne. Widać, że przysiedli do tego ludzie, którzy mieli na to kasę i umiejętności. Dlatego też życzyłbym sobie więcej tego typu scen zamiast na siłę „emocjonalnego” nudzenia.

Ale mimo wszystko nadal warto zobaczyć Armię umarłych. Najlepiej by było, jakby Snyder dał nam wersję reżyserską, która wbrew schematowi byłaby krótsza niż pierwotny film, dając nam samo mięso, bez gadania. To zabawne, choć płytkie ponad pięty dzieło, które nie zapadnie nam w pamięć jak wiele innych w tej tematyce, ale dostarczy jakiejś tam rozrywki. Powiem więcej (i pewnie narażę się komuś), moim zdaniem film Snydera jest o dwie klasy lepszy niż głośne World War Z (2013).

Oryginalny tytuł: Army of the Dead

Produkcja: USA, 2021

Dystrybucja w Polsce: Netflix

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *