Ulica Strachu – część 1: 1994 (2021)

Oparty na książkach zupełnie mi nieznanego R.L. Stine’a netflixowy event pod tytułem Ulice strachu rozpoczyna się w 1994 roku i jest pierwszym z trzech składających się na niego filmów. Całość ma skupiać się na mrocznej historii amerykańskiego miasteczka Shadyside trwającej mniej więcej 30 lat. Brzmi intrygująco i w sam raz na letni, niezobowiązujący seans na lato. Jak jest jednak w rzeczywistości?

Część 1: 1994, jak każdy slasher, zaczyna się od morderstwa młodej ekspedientki stoiska w supermarkecie przez zamaskowanego mordercę. Z początku wydaje się to przypadkowa zbrodnia, jednak ostatecznie okazuje się zaplanowaną masakrą na innych, postronnych pracownikach galerii handlowej. Za morderstwami stoi z pozoru zwykły chłopak z sąsiedztwa, w którego morderczym szale okoliczne dzieciaki doszukują się działania wiedźmy – lokalnej legendy do straszenia dzieci.

Następnego dnia dzieciaki ze szkoły Shadyside przygotowują się do wielkiego meczu ze swoimi sąsiadami, Sunnyvale. Podczas kibicowskich przekomarzań dochodzi do nieszczęśliwego wypadku, po którym nasi bohaterowie zostają nawiedzani przez przeróżnych morderców, którzy na przestrzeni lat dokonywali makabrycznych mordów na terenie miasteczka. I tak zaczyna się nie tylko walka o przetrwanie, ale również zakończenie trwającej od dawna klątwy.

Jeśli myślicie, że Ulica Strachu – część 1: 1994 jest w jakiś sposób przerażającym filmem, to oczywiście się mylicie. To przede wszystkim najbardziej „netflixowy” horror, jaki jesteście sobie teraz w stanie wyobrazić. I nie, nie chodzi mi o to, że zdecydowana większość obsady nie jest biała, a wątek homoseksualnej miłości stanowi tutaj trzon fabuły. Całość wygląda tak, jakby ktoś połączył przebojowe Stranger Things (2016-) z jakimś taśmowym filmem grozy kręconym za kilka dolarów, byleby tylko zapełnić bibliotekę.

Film, mając na swoim czele homoseksualny związek i bardzo fajny początek by trochę skrytykować kapitalizm, zdaje się tego zupełnie nie zauważać. Bohaterowie są płascy i prości jak pojedyncza żyletka, a wątki ekonomiczno-społeczne wyglądają tak karykaturalnie, że powstydziłaby się ich nastoletnia alternatywka, która dopiero odkryła Twittera. To w zasadzie głupi film, ale wynika to chyba z braku potrzeby ze strony twórców na silenie się na coś, co jest ponad ich siły.

Na całe szczęście można kilka razy uśmiechnąć się na widok często i gęsto rozlewanej krwi. Naprawdę, byłem pod wrażeniem, że Netflix nie poszedł drogą grzeczniejszych horrorów kierowanych do nastolatków typu Upiorne opowieści po zmroku (2019), serwując nam sceny, których nie powstydziłby się serialowy Krzyk (2015-). A ten ostatni jest tutaj dobrym porównaniem, bo nad wszystkim unosi się taki urok „amerykańskiej fajności”.

Do tego film jak i jego bohaterowie zdają się być bardzo świadomi konwencji, w jakiej się znaleźli. Co rusz rzucają oni tytułami klasycznych filmów grozy jak Szczęki (1975), naigrywają się z utartych schematów czy próbują złamać stereotypy. I fajnie wpisuje się to w obsadzenie w głównych rolach ludzi z mniejszości etnicznych i seksualnych, szkoda że tak naprawdę nie ma to zupełnie znaczenia patrząc na film jako na całościowy twór.

No ale jednak jedna jaskółka wiosny nie czyni, pierwsza Ulica strachu to dzieło wtórne, głupie i zupełnie nieangażujące. Przestylizowana otoczka może spodobać się jakimś dzieciakom, dojrzalsi widzowie zobaczą tylko rozświetloną neonami wydmuszkę. Czy jest to zatem dobry wstęp, by dać szansę kolejnym częścią składającej się z trzech epizodów serii? Jasne że tak, nie można nikogo przekreślać na starcie, a jak mówi powiedzenie, prawdziwego faceta poznaje się nie po tym jak zaczyna, a po tym jak kończy.

Oryginalny tytuł: Fear Street Part One: 1994

Produkcja: USA, 2021

Dystrybucja w Polsce: Netflix

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *