Żeby nie było śladów (2021)

Wstyd mi przyznać, że o Grzegorzu Przemyku wiedziałem tylko tyle, że został zakatowany przez oddziały Milicji Obywatelskiej w przerwie między swoimi maturami. Ale to następstwo mojej ignorancji i świadomego zaślepienia na zbrodnie minionej władzy. Tak, jestem tym kolesiem, który kiedyś na studiach z ironicznym przekąsem powiedział, że komunizm dla Polski był po prostu przedłużeniem oświecenia. Wychodząc jednak z seansu najnowszego filmu Jana P. Matuszyńskiego dziękuje w duchu, że urodziłem się jakiś czas po upadku Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej.

Dlatego też najnowszą historię naszego kraju, mówię o tej sprzed 89 roku, znam głównie z opowieści ludzi wokoło i filmów takich jak Żeby nie było śladów. Bo dzieło to naprawdę bardzo aspiruje do zostawienia trwałego śladu nie tylko na rodzimym kinie, ale na świadomości jego odbiorców w ogóle. To wielka kobyła, trwająca prawie 3 godziny i wymagająca od widza pełnego skupienia oraz jakiegoś pojęcia na temat kto, co, komu i za ile. Jeśli obce jest Wam nazwisko Kiszczak czy Popiełuszko, naprawdę możecie wyjść z seansu rozczarowani.

Ja nie będę się tutaj rozpisywał o moich osobistych przemyśleniach na temat sprawy Grzegorza Przemyka. Oczywiście jakieś mam i zdradzę tylko, że z seansu wychodziłem dzieląc zachwyt z takim zwykłym ludzkim wkurwieniem. Był to jednak taki zdrowy wkurw, bo nie tylko wywołał długą dyskusję w moim gronie znajomych, ale również zmusił mnie do zagłębienia się w inne źródła dotyczące tematu. A to zawsze jest wartość dodana.

Powiedzieć, że historia Przemyka i jego kumpli jest tragiczna, to nie powiedzieć nic. Młody chłopak w najlepszym okresie swojego życia, pełen wigoru i z nadzieją patrzący w przód zostaje brutalnie zakatowany na śmierć przez funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej. Niewinna zabawa mająca na celu świętowanie zaliczenia ustnej matury kończy się zatem dla tysięcy ludzi wstrząsem – sprawą Grześka żyła bowiem cała społeczność zgromadzona wokół ówczesnej Solidarności i nie tylko.

Jako jedyny świadek zdarzenia, Jurek (Tomasz Ziętek), kolega Grzesia, znajduje się w niebezpiecznej sytuacji i zmuszony jest do ukrywania się. Tymczasem, gdy sprawa zamordowanego chłopaka staje się ważnym punktem zapalnym zmierzającym ku zmianom, władze – na czele z ministrem spraw wewnętrznych Kiszczakiem (Robert Więckiewicz) – łapią się każdej możliwej metody, by tej zmianie zapobiec. Ich zagrywki zaczynają się od przedstawienia Grzegorza i Jurka jako rozwiązłych narkomanów, a kończą na infiltracji domu rodziców tego drugieo. Jego ojciec Tadeusz (Jacek Braciak) jest zagorzałym zwolennikiem ugruntowanego reżimu komunistycznego i pada ofiarą przebiegłej machiny mającej na celu nakłonienie własnego syna do zmiany zeznań, gdy sprawa trafi do sądu.

Podobnie jak w swoim poprzednim filmie, Ostatniej rodzinie (2016), reżyser skupia się bardzo mocno na wątku rodziny. A dokładniej na jej skrupulatnej destrukcji. Z komuszych sal konferencyjnych trafiamy do ciasnych, zadymionych mieszkań, gdzie życie toczy się swoim tempem. Gdzie podstawowa komórka społeczna, jaką jest rodzina, musi trwać mimo ideologicznych podziałów. Te domowe, intymne konflikty oczywiście są ukazane tutaj w tak fascynujący sposób, że nasza wrodzona potrzeba podglądactwa zostaje w pełni zaspokojona. Ale tego można się było spodziewać, oglądając film o Beksińskich. Do tego film jest niezaprzeczalnie mocarnym dziełem w kwestii odtworzenia trudnych reali historycznych. Nakręcony na taśmie 16 mm przez Kacpra Fertacza i doprawiony przez Pawła Jarzębskiego Żeby nie było śladów to wizualna perła Polski wczesnych lat 80., a sama oprawa nawiązuje do chropowatych faktur wschodnioeuropejskich dramatów z tamtego okresu, Wajdy czy Kieślowskiego.

Jednak w dalszej części filmu ta machina zinstytucjonalizowanego zła raczej przytłacza obecność Jurka w opowieści. Pozornie bohater filmu, uparcie broniący prawdy, w końcu czuje się wypchnięty na margines. Epicki wręcz scenariusz Kai Krawczyk-Wnuk w godny podziwu sposób próbuje uchwycić ogrom systemu, z którym zmaga się Jurek, zalewając go hordami drugorzędnych postaci i wątków pobocznych, by podkreślić, że nie można tak łatwo podnieść ręki na władzę. Tak jak już wspomniałem, widz, który spodziewa się nieco bardziej zwięzłej historii, wyjdzie z senasu zupełnie skołowany.

Ostatecznie filmowe przedstawienie tej historii niezaprzeczalnie uderza mocno, a widzowie na całym świecie powinni docenić to nasze wielkie dzieło. Oczywiście Żeby nie było śladów pojawiło się w wygodnym dla siebie momencie, co brzmi oczywiście smutno, bo świat jeszcze nie dawno przeżywał podobne emocje związane ze śmiercią George’a Floyda i innych ofiar brutalności policji. Bo jeśli miałbym mówić o filmie Matuszyńskiego jako o kinie gatunku, to nazwałbym go „political-horror”, gdzie zło przybiera postać wrednych, komunistycznych aparatczyków, a prym wiedzie wytapirzona pani prokurator i dowódca stołecznej milicji.

Oryginalny tytuł: Żeby nie było śladów

Produkcja: Czechy/Francja/Polska, 2021

Dystrybucja w Polsce: kinoswiat.pl

 

 

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *