Żelazny krzyż (1977)

Wstyd się przyznać, ale Żelazny krzyż z 1977 jest dopiero trzecim filmem tak zwanego Krwawego Sama, jaki w życiu widziałem. Być może jest to moja zwyczajowa ignorancja wobec wszystkiego, co tak wielu ludzi uważa za, bądź co bądź, żelazną klasykę. Możliwe też, że po prostu nie przepadam za kinem wojennym, bo prawda jest taka, że sięgam po niego bardzo, ale to naprawdę bardzo rzadko. A jak pokazuje opisywany tutaj tytuł, mogę sobie tylko pluć w brodę.

Po seansach Dzikiej bandy (1969) i Majora Dundee (1965) mniej więcej wiedziałem, czego spodziewać się po kolejnym filmie Sama Peckinpaha. Założyłem sobie zatem w mojej własnej głowie, że zobaczę dużo ekranowej przemocy, bandę niejednoznacznie moralnych wyrzutków robiących tutaj za głównych bohaterów i pojedynek dwóch górujących nad resztą jednostek, reprezentujących stare, dzisiaj już archaiczne ideały. Nic więc dziwnego, że film ten stanowi główną inspirację dla Bękartów wojny (2009) Tarantino, a Orson Welles określił go jako najwspanialszy film wojenny w historii.

Ja może nie pójdę ze swoją opinią aż tak daleko, bo z dzisiejszej perspektywy Żelazny krzyż trąca nieco myszką, pomimo faktu, że nie można mu odmówić jego wielkości. Jego produkcja przypadła na okres, kiedy Peckinpah przeżywał jeden ze swoich poważnych nawrotów alkoholizmu, w którym nie pomagał konflikt z producentem Wolfem Hartwigiem. Dlatego też film ten należy odbierać niejako za odbicie tego potwornego okresu w życiu twórcy, co z automatu daje nam wymówkę do ignorowania jego mniejszych i większych wad.

Jest rok 1943, oddziały Wehrmachtu wycofują się przez półwysep Taman z Rosji, a wojna obraca się przeciwko Hitlerowi. Bohaterski sierżant plutonu Steiner (James Coburn) utknął na froncie, służąc pod dowództwem kapitana Transsnego (Maximilian Schell), tłustego, pruskiego arystokraty, który przeniósł się na front wschodni z wyraźnym zamiarem zdobycia wyróżnienia w postaci tytułowego Żelaznego Krzyża. Te postacie są fikcyjne, choć niektóre źródła sugerują, że Steiner mógł być inspirowany prawdziwym Feldwebelem Johannem Schwerdfegerem. Willi Heinrich, autor powieści, na podstawie której powstał film, służył na froncie wschodnim w 101. dywizji Jäger – podobnie jak Schwerdfeger.

Zacznijmy od tych wszystkich wad, które dziś mogą przeszkadzać w pełnym zagłębieniu się w historii Steinera. To, co mnie najbardziej gryzło, to oczywiście język, jakim mówią bohaterowie. Jednak nigdy nie przywyknę do tego, by naziści podczas działań związanych z II Wojną Światową mówili płynnym, czystym angielskim z amerykańskim akcentem. Wiem, że to film ze Stanów, zagrany w całości przez tamtejszych aktorów, których dubbingowanie byłoby zbrodnią dla naszych uszu (chyba że byłby to włoski trash!), ale cholera, chociaż akcent mogliby wyrobić. Kolejną rzeczą, a akurat film oglądałem z kimś mocno wkręconym w ten okres historyczny, jest masa niezgodności w pojazdach, mundurach czy wyszytych na nich oznaczeniach. Ale to już coś, co przeciętny widz zupełnie pominie.

Zostawmy zatem za sobą te drobnostki i skupmy się na tym, czym Żelazny krzyż błyszczy najbardziej. Poza oczywistym faktem, że jest to efektowne kino wojenne, to również złożona produkcja, która odzwierciedla wszystkie postawy Sama Peckinpaha wobec toksycznej męskości. Jak w swoich poprzednich filmach, tutaj również zgłębia on swoje przekonanie, że mężczyźni rozkoszują się konfliktami, a tylko poprzez przemoc człowiek może naprawdę chronić to, co uważa za wartościowe. Dlatego też siadając do seansu bądźmy gotowi na tak wiele ekranowego brutalizmu, bo mało kto, jak Krwawy Sam, dostrzega swojego rodzaju piękno w obrazie wojny, w zanurzonych w błocie zwłokach rozjeżdżanych przez gąsienice czołgu.

Jednak w pewnym momencie fabuły dostajemy całkowitą zmianę tonu, kiedy wraz z głównym bohaterem trafiamy do szpitala dla wracających z frontu żołnierzy. W tym momencie film nieco zabawił się z moimi zmysłami, sugerując, że nie wszystko, co widzimy na ekranie, musi być realnymi wydarzeniami w filmie. To bardzo ciekawy zabieg, bo Peckinpah tym samym daje sobie furtkę do tego, by opowiedzieć o wojnie w jej najbardziej koszmarnym wymiarze. Sekwencje paranoicznych ataków Steinera to coś, co zapamiętam na równie długo, co jego batalistyczno-fetyszystyczne uniesienia. Wojna to horror trwający nawet w miejscu, które powstało, by walczyć z jej skutkami.

„Pokaże Ci, gdzie rosną żelazne krzyże” – obiecuje Steiner, niejako cytując słowa samego Sama, które mógłby robić za tagline tej produkcji. Żelazny krzyż to rzadki obraz wojenny, który nie zajmuje sobie głowy patriotyzmem spod znaku machania flagą. Zamiast tego zadowala się obnażeniem moralnej goryczy i korupcji, a machinacje Transky’ego przypominają nieco praktyki stosowane w dzisiejszych korporacjach, gdzie do sukcesu dochodzi się po trupach własnych kolegów.  Wojna to piekło, a niewielu uczyniło to piekło bardziej zrozumiałym niż Sam Peckinpah.

Oryginalny tytuł: Cross of Iron

Produkcja: Wielka Brytania/RFN, 1977

Dystrybucja w Polsce: kinoswiat.pl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *