Godland (2022)

Jako człowiek z natury stojący w opozycji do każdej formy religii, szczególnie tej wyrastającej z chrześcijańskiego korzenia, rzadko sięgam po filmy i dzieła kultury w niej osadzone. Dlatego też z seansem islandzkiego filmu Godland zwlekałem dość długo, bojąc się, że to kolejna pochwała fantazmatu skryta pod płaszczem estetycznego kina artystycznego. Ale w końcu trafił się wieczór, kiedy mało mi było jesienniej wilgoci za oknem i udałem się w podróż przez Islandię.

W filmie Hlynura Pálmasona nie ma Boga, jest tylko surowa natura wyspy, będącej dla przemierzającego ją księdza metaforyczny jądrem ciemności. Być może wiara stanowi w tym wszystkim rodzaj paliwa zmuszającego do wyniszczającego brnięcia dalej, ale ja widzę tutaj zupełnie przyziemną potrzebę „kolonizacji”, jakże typową dla białych Europejczyków. Wszystko to doprawione autorską filozofią reżysera, który sam wychował się na styku rodzinnej Islandii oraz Danii, gdzie studiował, a teraz żyje wraz z rodziną.

Fabuła dotyczy Lucasa, duńskiego księdza granego przez Elliotta Crosseta Hove’a, który postanawia przeprawić się przez Islandię lądem, aby, jak to mówi, poznać i sfotografować ziemię i jej mieszkańców. Tak naprawdę jego postanowienia schodzą na dalszy plan, bo niegościnne warunki skutecznie utrudniają operowanie masywnym aparatem fotograficznym. W drodze on i grupa rodowitych Islandczyków, którzy mają za zadanie sprowadzić księdza na miejsce, gdzie ma powstać nowy kościół, przyćmiona zostaje ogromem i często przerażającym pięknem osobliwego krajobrazu.

Choć co do części ludzkiej filmu można mieć pewne zarzuty, bo została to wszystko ograne z surowością godną islandzkich pustkowi, tak nie sposób odmówić twórcy gracji w portretowaniu zarówno fizycznego, jak i psychicznego rozkładu jednostki. Rozległe krajobrazy i brutalne warunki pogodowe pieczołowicie wybranych przez siebie scenerii reżyser traktuje jako elementy definiujące, które wpływają na burzliwe zachwiania emocjonalne jego męskich bohaterów. Bogobojność jest tylko maską skrywającą człowieka bojaźliwego, nadpobudliwego i aroganckiego, a jego wyraźny brak zainteresowania Islandczykami jest odzwierciedleniem destrukcyjnej pychy białego kolonizatora.

Elliott Crosseta Hove jest w tej roli fantastyczny i nie będzie przesadą z mojej strony, jeśli powiem, że dorównuje on ikonicznej kreacji Klausa Kinskiego z arcygenialnego Aguirre, gniew boży (1972) Wernera Herzoga. W ogóle duch tego niemieckiego dokumentalisty nawiedza dość mocno dzieło Pálmasona, do spółki z Tarkowskim i Bergmanem. Dlatego też Godland docenią ci wszyscy „wyrafinowani smakosze kina”, którzy w swej pseudointelektualnej euforii będą się rozpływać nad trwającymi nawet po kilka minut ujęciami na zachodzące mgłą islandzkie szczyty czy dość obrazowym i sugestywnym montażem rozkładającego się konia.

Godland wymaga od widza wiele, ale zatopienie się w nim owocuje tym, co internetowi znawcy kina nazywają „doświadczeniem”. A przez ilość wody, jaka zalewa nas z ekranu praktycznie na każdym kroku, jest to doświadczenie na swój sposób oczyszczające, dystansujące człowieka od jego przyziemnych problemów i ukazujące jego małość wobec nieokiełznanych sił natury. Film niejako kwestionuje chrześcijańską koncepcję Boga poprzez krytykę ewangelizacji jako środka podboju. Wiara Lucasa jest chwiejna, gdy w modlitwie o intencje uwolnienia go od jego misji mówi do Boga: „Nie jesteś tu potrzebny”. W pewnym momencie tłumaczy on nawet napotkanej dziewczynie, że wiara w Boga jest jak wiara w magię, a my, widzowie, czujemy w tym kipiącą ironię.

Jak głosi prolog, do nakręcenia filmu zainspirowały reżysera stare fotografie znalezione w jednym z islandzkich kościołów. Dlatego też estetyka przefiltrowana przez archaiczny sprzęt jest tutaj dominująca. Wszystko zostało zamknięte w szkatułkowym formacie 1.33.1, co dzisiaj może kojarzyć się głównie z początkami Instagrama. W zasadzie jest to dla mnie dobry trop, bo Godland określiłbym mianem filmu portretowo-pinterestowego, gdzie każdy kadr w zasadzie robiłby furorę w hipsterskich kręgach na jakimś Tumblerze. Oczywiście wszystko ma tutaj wymiar symboliczny, nawet ucztująca na grudzie końskiego łajna dżdżownica.

Wszystko to w komplecie ze złowieszczą, ambientową muzyką Alexa Zhanga Hungtai daje nam iście katartyczne przeżycie, którego oczywiście na próżno dziś szukać w kinie głównego nurtu. To pasjonująca podróż pełna wizualnego splendoru, równie przerażającego, co zapierającego dech w piersiach i z odrobiną boskiej kontemplacji. Pálmason w swojej konkluzji, kiedy wybrzmiewa duński hymn, mówi nam wprost, nacjonalizm to zło. Ta uniwersalna prawda jednak zakopana jest pod zwałami lodu, żwiru, przemoczonej trawy i blado-mlecznej wody, dlatego też mniej wprawiony widz może mieć trudności z oczekiwanym przez twórcę odbiorem jego dzieła. Ja, choć wysublimowanym odbiorcą nazwać się nie mogę, zatonąłem w obrazie Pálmasona po same uszy.

Oryginalny tytuł: Vanskabte Land

Produkcja: Dania/Islandia/Francja/Szwecja, 2022

Dystrybucja w Polsce: hbomax.com

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *