„Mandalorianin” jest super, ale dlaczego?

Uwaga, w poniższym tekście aż roi się od spoilerów!

Nie spotkałem w swojej fanowskiej karierze osoby, która narzekałaby na bijący rekordy popularności serial Mandalorian. Po premierze finałowego odcinka drugiego sezonu produkcja ta może pochwalić się 94 procentowym popraciem krytyków oraz 88 procentowym zachywtem fanów na popularnym katalizatorze recenzji rottentomatoes.com. Czy jestem zaskoczony? Zupełnie nie! Bo owo dzieło to najlepsze, co przytrafiło się franczyzie od… zawsze? No okej, mogę co prawda zachwycać się animowanymi Wojnami Klonów (2008-20), serial Rebelianci (2014-18) również miał swoje momenty, a Łotr 1 (2016) to w praktyce wyśmienita zapowiedź stylu, w jakim poszło wszystko to, co nie jest sygnowane „główną sagą”.

Jak wspomniałem, jestem fanem Star Wars. Co więcej, nie ogarniczam się tylko do produkcji telewizyjnych i kinowych, chętnie uzupełniając wiedzę książkami, komiksami, grami komputerowymi a nawet przewodnikami encyklopedycznymi. Do ultrasa mi daleko, bo za Gwiezdne Wojny nie dam się postrzelić z fazera czy łuku Legolasa. Jednak ze wszystkich popkulturowych światów, to paradokslanie Odległej Galaktyki jest mi właśnie najbliżej. Sentyment? Jasna sprawa, ale dla mnie Star Wars to zawsze namacalna personifikacja potęgi wyobraźni, która potrafi zabrać nas w kolorowy, fantazyjny świat pełen przygód, bohaterów, księżniczek i wspierającej antyrepublikański Ruch Separatystyczny Federacji Handlowej.

Dlatego też z perspektywy właśnie takiego sympatyka uniwersum postaram się wyłuskać to, co moim zdaniem sprawia, że Mandalorian jest tak dobry. A zaczniemy od…

1. Serca włożonego w cały projekt

Oczywiście, Mandalorianin to wciąż (głównonapędzający) trybik korporacyjnej machiny Disney’a. Taki Grogu – a raczej utrwalony już w popświadomości Baby Yoda – to genialna zagrywka marketingowa ze strony speców odpowiedzialnych za sprzedaż maskotek, kubków czy koszulek. Ale nawet jeśli pod tym uroczym muppetem uginają się półki w każdym dyskoncie, to wciąż jest on pełnokrwistym bohaterem, postacią, która naturalnie wpisana jest zarówno w świat serialu, jak i jego historię. W przeciwieństwie do toczącej kulki z antenką z trylogii sequeli, będącego niczym innym jak matrycą do odlewania kolejnych zabawek, Grogu ma swoją historię, cel, konkretne miejsce i staje się katalizatorem napędzającym innych bohaterów. Trudno również nie odmówić twórcom pójścia w stronę odkupienia kilku ikonicznych postaci. To właśnie tutaj wskrzeszony zostaje kultowy Boba Fett, który zalicza fantastyczny wstęp do własnego serialu. Ci, którym nie przypadł do gustu stetryczały Luke Skywalker z Ostatniego Jedi (2017), otrzymają tutaj Mistrza Jedi w swojej szczytowej formie, machającego mieczem i zgniatającego mocą super droidy bojowe niczym puszkę po piwie. Wisienką na torcie jest ukazanie upadku imperialnego reżimu, pożerającego się we wewnętrznych konfliktach i podtrzymywanego przy życiu przez garstkę fanatyków truchła. Każdy odcinek jawi się jako list miłosny do całego dziedzictwa Gwiezdnych Wojen, nie wstydząc się nawet ugłaskanych ostatnio epizodów I-III. Nie znaczy to oczywiście, że dzieła JJ Abramsa i Riana Johnsona wyzbyte są tego pierwiastka miłości do świata wykreowanego przez George’a Lucasa. Po prostu w Mandalorianinie czuć tego wszystkiego więcej, a świadczą o tym między innymi…

2. Cudowne nawiązania do starego, jak i obecnego kanonu

Niektórzy mogą powiedzieć, że jest to żerowanie na nostalgii czy usilna próba przypodobania się starym fanom, ale pieprzyć to! Kiedy w otwierającym drugi sezon odcinku dostaliśmy praktycznie przeniesioną na ekran misję z kultowej gry Star Wars: Knights of the Old Republic, z mrugnięciem oka w postaci perły smoka krayt, moje serce naprawdę zabiło mocniej. Ciepła fala powróciła w odcinku czwartym tegoż sezonu, kiedy to akcja rozgrywała się w imperialnej bazie łudząco przypominającej tą z pierwszej misji innej gry z uniwersum, Star Wars: Jedi Knight II: Jedi Outcast. Ale to smaczki dla ludzi, którzy wczesne lata dwutysięczne przesiedzieli przed komputerem. Mandalorianin czerpie z całego dorobku Star Wars, dając nam w naturalnym sposób odczuć, że to wszystko jeden, żyjący świat. Nawet nieco infantylne pomysły jak pojawiająca się w Nowej nadziei (1977) gdzieś w tle wielka mrówka staje się pełnoprawnym bohaterem, który ma swój wkład w historię. Ale nie będę się już na ten temat więcej rozwodził, bo wyłapywanie tych wszystkich mrugnięć okiem to zdecydowanie jedna z największych wygranych disnejowskiego serialu. W przeciwieństwie do trylogii sequeli nie czujemy tego „oderwania” od całego uniwersum. Bo powiedzmy sobie szczerze, zapoczątkowane przez Przebudzenie mocy (2015) filmy w dupie mają książki, seriale czy większość komiksów. Dlatego też twórcy wszystkich tych pobocznych projektów wolą wysyłać co ciekawsze postacie, jak Thrawn czy Rae Sloane, w Nieznane Rejony z myślą o tym, że kiedyś wyciągną ich z tych odmętów. Na razie bądźmy dobrej myśli, bo Mando nadaje obecnemu Star Wars bardzo ciekawy kierunek, którego głównym atutem jest…

3.  Żyjący, wiarygodny i funkcjonalny świat

Lucasowi udało się coś niesamowitego, w obrębie jednego filmu wykreował barwny, ciekawy i otwarty praktycznie na wszelkie możliwości świat. Jako dzieciak zawsze jarała mnie bogata fauna i flora Odległej Galaktyki. Dlatego też tak bardzo zachwycił mnie fakt, że tytułowy bohater jest praktycznie wiedźminem tego uniwersum, co krok stając do walki z przeróżnej maści stworzeniami. Pojedynek ze wspomnianym już smokiem, włochatym jednorożcem czy ukłon w stronę serii Obcy to coś, czego pragnęło moje fanowskie serce! Ale świat Mandalorianina to nie tylko dzikie ostępy, ale również mniej lub bardziej cywilizowane osady czy miasta. I pięknie jest znów oglądać to wysłużone uniwersum, gdzie na każdym tym futurystycznym mechanizmie widać ślady jego użytkowania, broń się zacina, a porzucony przez Imperium sprzęt wpada w ręce lokalnych watażków. To nie oderwane od historii Star Wars i pozbawione jakiegokolwiek kontekstu, podbudowy Przebudzenie Mocy, tylko integralna część tego świata. Wiem, budżet serialu (mam nadzieję, że jeszcze) nie pozwolił na pokazanie stolicy Odległej Galaktyki, planety-miasta Coruscant, ale zapowiedziany nam zostaje wątek odbicia planety Mandalore, a tego doczekać się już nie mogę! Ten cudowny świat napędza również…

4. Zaskakująco prosta, acz sprawnie poprowadzona fabuła

Nie powiem, gdyby nie fantastyczna jakość niektórych odcinków, większość z nich uznałbym za niepotrzebne wypychacze. Jeśli się zastanowić, to fabuła serialu jest prosta jak przysłowiowa budowa cepa, opierająca się w zasadzie na dostarczeniu małego Jody z punktu A do punktu B. Ale jest to również piękny hołd dla klasycznego westernu, gdzie tajemniczy, archetypiczny „Człowiek Znikąd” pojawia się w jakiejś społeczności, by rozwiązać lokalny konflikt. A reszta? No cóż, nad naszymi bohaterami wisi jakaś większa intryga, zmierzająca ku naprawie logicznych błędów najnowszej trylogii, ale jest ona gdzieś daleko na horyzoncie. Zamiast walczyć z podzielonym, acz wciąż dysponującym olbrzymimi zasobami Imperium, nasi bohaterowie walczą z lokalnymi watażkami, pierwotnymi monstrami czy małymi garnizonami poprzedniej władzy. Nie ma tutaj wiele z mitologii Jedi, Sithów czy całej tej gadki o tajemnicy Mocy. Wszystko to jest w tle, staje się dosłownie elementem wierzeń świata przedstawionego, które nasi bohaterowie nie chcą, ale muszą w niewielkim stopniu zgłębić. Czy można mówić o tym, że Mandalorianin wraca do Mocy jako mitycznemu systemowi wierzeń i filozofii? Nie, to magia, w dosłownym tego słowa znaczeniu.

Kilka słów na koniec

I na tym skończę, ponieważ trudno jest pisać o serialu, który tak bardzo opiera swoją moc (heh) na poznawaniu go samemu. Uwierzcie mi, to serial, w którym każdy fan marki – no może ten, którego jarały obrady senatu w prequelach – znajdzie coś dla siebie! Dodajmy do tego niespotykany jak na serialowy standard rozmach i łechtającego serce każdego Grogu a w pełni zrozumiemy, dlaczego produkcja ta bije na głowę wszystkie inne. A co oznacza ona dla całej marki? Dla mnie spokojnie mogliby teraz anulować epizody VII-IX i nakręcić od nowa w zgodzie z tym, co ustanowiły inne dzieła kanonu. Bo tak, Mandalorianin to najlepsze, co przytrafiło się tej marce od jakiś 40% Ostatniego Jedi!

 

 

 

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *