Mój sąsiad Totoro (1988)

W całym moim odkrywaniu skarbów światowej kinematografii podchodziłem do dzieł uznanego studia Ghibli jak przysłowiowy pies do jeża. Pamiętam, jak mocne emocjonalne spustoszenie pozostawił po sobie seans Księżniczki Mononoke (1997), kiedy byłem na niego stanowczo za młody. Dlatego też na pierwszy ogień wybrałem coś mniej grającego na moich receptorach wywołujących łzy i zasiadłem do seansu Mojego sąsiada Totoro z 1988 roku.

Historia jak na opowieść dla najmłodszych jest bardzo prosta. Dwie siostry wraz z ojcem przeprowadzają się na japońską prowincję, by być bliżej przebywającej w szpitalu matki. W przeciwieństwie do znanych na całym globie azjatyckich horrorów nasze małe bohaterki nie boją się zamieszkujących okolicę duchów. I nic w tym dziwnego, ponieważ okoliczne istoty wyjęte z japońskiego folkloru, z wielki, puchatym Totoro na czele, to stworzenia niezwykle przyjazne i pomocne.

O lekkim tonie Mojego sąsiada Totoro świadczyć może już otwierająca piosenka – śpiewana przez dzieci, wypełniona tańczącymi „duchami” i bajecznymi kolorami. Miyazaki w ten sposób pozwala się nam odprężyć, nastrajając na beztroski seans. Można powiedzieć, że owo dzieło przypomina wręcz jakiś przyjemny, bezpieczny sen, po którym wstajemy odprężeni i po prostu uśmiechnięci.

Szczerze bałem się bardzo, że twórcy w pewnym momencie przetną tę wstęgę słodyczy jakąś tragedią, w końcu dość ważny wątek stanowi tutaj enigmatyczna choroba matki. Naprawdę, postacie przedstawione są tutaj w tak pozytywnym świetle, że nawet ich brak większej głębi nie pozwala na życzenie im czegoś nieprzyjemnego. W pewnym momencie życie jednej z bohaterek zostaje zakwestionowane i uwierzcie mi, dawno nie wyczekiwałem w takim napięciu szczęśliwego finału!

Ta wspomniana przeze mnie beztroska to również fakt, że akcja filmu dzieje się przed erą powszechnej cyfryzacji. Dla dzieciaków dorastających jeszcze w końcówce lat 90. będzie to zapewne wielce nostalgiczna podróż do czasów wakacji u dziadków na wsi. To świat, w którym nawet telefon stacjonarny nie jest czymś powszechnym, a dzieciaki biegają i jeżdżą na rowerach wśród pól ryżowych, gęstych lasów, starożytnych kapliczek i wiejskich dróg.

I jest to naprawdę wdzięczna sceneria, by opowiedzieć prostą historię o uciekaniu przed swoimi lękami w świat fantazji. Mimo że film ten dość twardo stąpa po ugruntowanych realiach prawdziwego świata, można traktować go jako japońską inkarnację Alicji w krainie czarów, z obowiązkowym przejściem przez króliczą norę. Dlatego też fajnie jest patrzeć, jak ta mistyczna fauna przenika się z naszym uniwersum, a twórcy nie tłumaczą nam usilnie, na jakich zasadach to wszystko działa.

Patrząc również na to, jak ważne dla studia Ghibli są wątki ekologiczne, można odbierać Mojego sąsiada Totoro jako traktat o tym, że świat wypełniony technologią pozbawiony jest zupełnie fantazji. W końcu ojciec naszych bohaterek, który pracuje na uniwersytecie, nie jest w stanie zobaczyć tych wszystkich duchów i innych magicznych istot. Tylko ludzie żyjący blisko przyrody są w stanie ujrzeć to, co pozornie nie istnieje.

Dla niektórych film może okazać się zbyt infantylny i zwyczajnie płytki. I nic w tym dziwnego, w sumie to z założenia bardzo prosta opowieść dla całej rodziny z elementarnym morałem. To również bardzo przyjemne zetknięcie się z zupełnie inną kulturą, wierzeniami, zwyczajami i fantazjami. W kojącym rytmie życia japońskiej prowincji przeżywamy razem z bohaterami chwile uniesienia, choć przeciwności losu wcale tutaj nie brakuje.

Oryginalny tytuł: Tonari no Totoro

Produkcja: Japonia, 1988

Dystrybucja w Polsce: Netflix

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *