Odludzie (2022)

Jak widzę kolejną falę nowoczesnego horroru? Dokładnie tak, jak uwielbiany przeze mnie, arcygenialny Skinamarink (2022), prawdziwe kino grozy XXI wieku, wznoszące ten gatunek na kolejny poziom. Tamten film udowodnił, że nie potrzeba nie wiadomo jakich efektów, ogranych motywów czy dosłowności, by skutecznie przestraszyć widza. Wystarczy wejść z nim w intymną relację, dając mu odpowiednie narzędzia i pozwalając zbudować całą atmosferę przerażenia w jego własnej głowie. Czy porównywane tu i ówdzie do tamtego filmu Odludzie działa w podobny sposób?

Absolutnie nie, choć jest nowożytnym horrorem w całym tego słowa znaczeniu. Bo oba wyglądają jak coś, co mogłoby spokojnie zostać wyciągnięte z jakichś najgłębszych czeluści mrocznej strony internetu, a przecież ten jest narzędziem wykorzystywanym dzisiaj na każdym kroku. Same zwiastuny nie zapowiadały nic, oprócz tego, że będziemy mieć do czynienia z kinem w konwencji found footage osadzonym, jak tytuł wskazuje, na spalonym słońcem pustkowiu Zachodniego Wybrzeża.

To właśnie to pustkowie staje się planem dla teledysku kręconego przez grupę czterech przyjaciół. Podobnie jak wiele innych filmów z tego nurtu, również Odludzie rozpoczyna się od zupełnie przeciągniętego, nudnawego pierwszego aktu, który ma na celu jako tako nakreślić nam szczątkową fabułę. Dwaj bracia, Robbie (w tej roli reżyser Robbie Banfitch) i Scott (Scott Schamell), świętują urodziny tego pierwszego. Coś, co wydawać się może ważnym dla całej historii momentem, ustępuje wyprawie w towarzystwie jeszcze dwóch dziewczyn na pustynię Mojave.

Pierwsze pół godziny wypełniają pozornie nieistotne dialogi, wizyta u matki Scotta i Robbiego oraz przypadkowe wstawki świec na torcie, kałuże deszczu i długie ujęcia z okna samolotu. To tylko uśpienie naszej czujności, bo pierwsza, symbolicznie wbita w suchą ziemię siekiera pojawia się gdzieś w pobliżu pierwszej godziny trwania filmu. A później… później jest dosłownie piekło! Orgia krwi, surrealistycznych obrazów łączących w sobie jednakowo Lovecraftowski horror kosmiczny z ostrą jazdą na kwasie w stylu Gaspara Noé. Coś, co mogło narodzić się w głowie człowieka z mocnym doświadczeniem bad-tripu, podkręconymi stanami lękowymi i który naczytał się internetowych creepypast o biwakowaniu w amerykańskiej dziczy.

Odludzie to horror w pewien sposób bardzo dosłowny, z drugiej zaś pozostawiający wyobraźni widza spore pole do popisu. Sugestywne sekwencje pełne bardzo obrazowo przedstawionej przemocy kontrastują z niedopowiedzeniem, nigdy nie mówiąc wprost o tym, co dzieje się na ekranie. Czy jest to prosty film grozy o grupie ludzi uwięzionych w jakiejś anomalnej przestrzeni i prześladowanych przez znęcającą się nad nimi, paranormalną siłą? Jak najbardziej. Ale jeśli poukładamy sobie wszystkie jego elementy w odpowiedni sposób, wyjdzie nam mozaika praktycznie o nieograniczonych kształtach i kolorach. Od przypowieści o czyśćcu, przez jakieś szalone teorie spiskowe spod znaku Missing 411, na historii o UFO kończąc.

Wrzuciłem do tej recenzji nazwisko Lovecraft bez powodu, bo moim zdaniem Odludzie nie popełnia największego błędu, jakie horror kosmiczny wydaje się skrupulatnie powtarzać – nie tłumaczy nam niczego dosłownie. Oczywiście jest to punkt zapalany dla wszystkich tych sfrustrowanych recenzentów, którzy od kina oczekują przeprowadzenia za rączkę niczym dziecko przez plac zabaw, pokazując mu, gdzie i w jaki dokładnie sposób może się zabawić. Tutaj mamy strach przed nieznanym, który na poziomie egzystencjalnym działa o wiele lepiej niż jakiś latający spodek z gumowymi szarakami na pokładzie. Ten film doskonale oddaje całkowitą bezradność ludzkości w obliczu kosmicznego zagrożenia.

Do tego mamy tutaj fantastyczne zdjęcia samego reżysera, który nomen omen był również scenarzystą, montażystą i spełnił wiele innych ról na planie swojego filmu. Idealnie wykorzystuje on panoramiczny, bezkresny krajobraz pustyni Mojave, podkręcając to frustrujące poczucie ciągłej izolacji i osamotnienia. A wszystkie te nocne sekwencje, ograne w całkowitej ciemności i z fantastycznym wykorzystaniem światłą latarki, przywołują na myśl pamiętne momenty z kultowego już jakby nie było Blair Witch Project (1999). Można przyczepić się zapewne do sensu wykorzystania techniki kręcenia z ręki względem logicznych założeń filmu, ale cholera, mam to gdzieś, ta imersja zwyczajnie na mnie zadziałała i dałem się totalnie nabrać na tę konwencję.

To kolejny przykład na to, że najbardziej wartościowe rzeczy powstają DIY. Banfitch nadaje swojej kameralnej historii wiele znamion człowieczeństwa, sprawiając, że kosmiczne piekło na pustyni tak bardzo przeraża. I może te wiadra sztucznych flaków, perystaltyczne węże sunące między suchymi krzakami i ścięta głowa zatknięta na kiju działają na jakimś tam powierzchownym poziomie, tak film straszy nas najskuteczniej wtedy, kiedy zostajemy sami w ciemności, nadzy i skuleni pod bezkresem nieopisanego. Bo jak głosi hasło krzyczące do nas z plakatu, wszyscy umieramy w mroku i oby to, co jest po drugiej stronie, nie było, choć w ułamku tym, co zobaczyłem w tym filmie.

Oryginalny tytuł: The Outwaters

Produkcja: USA, 2022

Dystrybucja w Polsce: velvetspoon.pl

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *