Nie jestem jakimś wielkim fanem tematyki wampirycznej, ale chcąc nie chcąc, jako popularyzator horroru w polskiej przestrzeni medialnej, z bardziej znaczącymi tytułami tego nurtu zwyczajnie wypada mi się zapoznać. A jakiż jest inny, bardziej kanoniczny dla figury krwiopijcy tekst, niż klasyczny Dracula Brama Stokera, uważany przez wielu błędnie za pierwsze przedstawienie wampira w kulturze popularnej.
Od publikacji tej pozycji minęło prawie 130 lat, a wciąż niczym wampir infekuje ona kolejne pokolenia twórców, sprawiając, że ta fantastyczna postać mimo dość dramatycznego finału na kartach powieści, zyskała nieśmiertelność. Ale o wpływie dzieła Stokera na całą kulturę można poświęcać całe seminaria, dlatego też skupmy się może, jak dziś czyta się tego klasycznego przedstawiciela XIX-wiecznej grozy. A czyta się ją, przynajmniej dla mnie, dość ciężko.
Jonathan Harker, angielski prawnik, zostaje wysłany do Europy Środkowej z prozaicznym zadaniem pozyskania nowej londyńskiej rezydencji dla samotnego arystokraty. Młody i chętny na nowe doświadczenia Harker przyswaja kulturę, kuchnię, modę, krajobraz i pochodzenie etniczne Wołoszczyzny, tak bardzo odmiennej od jego domu. Ignoruje dziwne zachowanie miejscowych, zwłaszcza gdy mówi im, dokąd zmierza, zrównując je do lokalnych bajań i przesądów. Pewna starsza pani wręcza mu nawet krucyfiks w celu ochrony.
I ten początek, przybycie Hakera na Węgry i późniejszy pobyt w zamku Draculi, to najlepszy, najbardziej esencjonalny dla horroru element książki. Nic więc dziwnego, że to właśnie ten fragment najczęściej ekranizowany był przez wszelkich twórców mających odwagę przenieść na ekran książkę Stokera. Klimat odizolowanego zamku pełnego krwiożerczych upiorów jest pionujący, a ja sam dziwiłem się, że barwne opisy przemierzającego korytarze na wszelkie nieludzkie sposoby hrabiego potrafiły dosłownie zjeżyć mi włosy na karku. To był idealne rozpoczęcie książki i spodziewałem się, że ten stan utrzyma się do samego końca.
Niestety, kiedy historia przenosi się do Londynu, po świetnej sekwencji podróży na pokładzie statku Demeter, cała akcja siada do tego stopnia, że musiałem odłożyć książkę na dobre kilka miesięcy. A uprzedzam od razu, że takie rzeczy mi się raczej nie zdarzają! Bez wchodzenia w spoilery i rozkładania fabuły, kiedy zawiązuje się akcja i nasi bohaterowie na czele z doktorem Van Helsingiem ruszają z pomocą Lucy, kobiecie, na której żeruje tytułowy wampir, książka obnaża swoją najgorszą cechę – archaiczność. I nie chodzi mi tutaj o to, że jestem jakimś czytelnik wielce nadpobudliwym, po prostu dziś już chyba nikt nie miałby nawet w głowie napisać książki w ten sposób.
Całość historii poznajemy wyłącznie z przekazów prasowych, notatek i dzienników naszych bohaterów. Co samo w sobie jest bardzo ciekawym zabiegiem, z taką różnicą, że czytanie po raz nasty (dosłownie NASTY) raz mozolnych prób ratowania biednej Lucy z łap Draculi. Wieszanie czosnku, nacieranie Hostią czy machanie srebrnym krzyżykiem jest fajne na początku, ale kiedy jak mantrę powtarzamy to przez kolejne sto stron, wychodzi nam to bokiem. Dlatego też gdzieś w połowie tego mozolnego lania wody odpuściłem, wracając do książki dopiero po tym, jak już lekko za nią zatęskniłem.
Trzeci akt to nieznaczny powrót do formy, choć pośpieszny i widocznie sformowany z chłopięcych marzeń autora o wielkiej, męskiej przygodzie. To w nim właśnie nasi bohaterowie uzbrojeni w winchestery ruszają zgładzić raz na zawsze swoje największe Nemezis. Jest to również najsmutniejszy chyba fragment książki, bo Dracula nie jest już tutaj nadnaturalną bestią, a uciekającym, rannym zwierzem rozpaczliwie pragnącym wrócić do bezpiecznej jamy. Symbol starego, umierającego świata uginający się pod pełną witalności nową rzeczywistością. Szkoda tylko, że to, na co czekaliśmy przeszło 400 stron, zwieńczone zostaje w dwóch linijkach tekstu.
I taki właśnie ten Dracula Stokera jest, archaiczny, ale i archetypiczny, bo to właśnie w tej książce swój początek miały praktycznie wszystkie wampiryczne tropy, jakie rządzą współczesną kulturą popularną. Czy warto po niego sięgnąć? Oczywiście, że tak, każda przeczytana przez nas książka w końcu oddala nas od demencji, a przeżywanie przygód doktora Van Helsinga i jego świty naprawdę fascynuje. Ale jak już wspomniałem, przygotujcie się na to, że narracyjnie jest to ciężki kaliber, mocno rozmemłany w połowie i swoim tempem przypominający o swoim czasie powstania. Mnie książka na poły męczyła, na poły ekscytowała. Ostatecznie jednak ta druga emocja zwyciężyła.
Wydawnictwo: vesper.pl
Nałogowy pochłaniacz popkultury, po równo darzy miłością obskurne horrory, Star Wars i klasykę literatury.