Matka siedzi z tyłu (2022)

Seans filmu Matka siedzi z tyłu był dla mnie tym inaugurującym rok 2024 w kinie. Czy był to dobry sposób na otwarcie nowego kalendarza? Tak, bo moja filmowa wyprawa na Islandię okazała się po raz kolejny udana, odkrywając przede mną tę wyjałowioną krainę jako pewien łącznik między zupełnie ludzkim poczuciem humoru a sztuką na tyle abstrakcyjną, że dla przeciętnego widza mogłaby się okazać wręcz nie do przełknięcia.

Ale ja ani ekspertem, ani nawet znawcą kina Północy nie jestem, więc o filmie tym będę pisał niejako w oderwaniu od miejsca, jakie go zrodziło. Wybrałem się też na niego bez żadnej wcześniej nabytej wiedzy prócz tej, że jest to film opisywany jako komedia. I wiecie co? Spodziewałem się raczej dość sztandarowej produkcji kipiącej od przystępnego poczucia humoru niczym islandzki gejzer, a dostałem naprawdę głębokie kino drogi, które raczej śmiech traktuje jako sporadyczny wentyl od nieustannej aury posępności.

Film podąża za Jónem Jónssonem, mężczyzną wspaniale powołanym do życia przez Þröstur Leó Gunnarssona, oraz jego matką, której życie definiuje spokój i codzienna rutyna. Siedzą razem i robią na drutach, słuchają starych programów radiowych na nagranych na kasetach i dyskutują o tym, jak będzie wyglądać życie po śmierci kobiety. W dzień poprzedzający jej śmierci matka wyznaje Jónowi swoje marzenie, aby zrobić sobie zdjęcie przed imponującymi wodospadami Gulfoss. Następnego ranka, kiedy kobieta nie wybudza się już ze snu, syn stroi martwe ciało i usadawia je na tylnym siedzeniu swojego samochodu.

W ten sposób on, jego matka i pies Breżniew rozpoczynają podróż do jej ostatecznego miejsca spoczynku. Po drodze Jón wchodzi w interakcję z całym wachlarzem niezwykłych postaci, które są równie dziwne, jak wszyscy zwykli ludzie, których mijamy codziennie na ulicach. Przez cały czas kłóci się ze zwłokami swojej matki na tylnym siedzeniu, która w przypływie realizmu magicznego często otwiera oczy i wydziera na swojego syna. Powraca on również do starych, niezabliźnionych ran i odkrywa przed nami, że pozorny spokój u boku matki w odosobnionym domu stanowił ucieczkę od jego własnych problemów.

Wszyscy ci, którzy liczą na ładny, filmowym obrazek, będą zachwyceni. W końcu film kręcony na Islandii obligatoryjnie zawierać będzie piękne plenery. I tak jest również tutaj, kiedy na samym początku już raczeni jesteśmy szerokimi planami wypełnionymi szumiącą na wietrze trawą, oddalonymi szczytami gór i samotnie przesuwającymi się na ich tle ludzkimi postaciami. Czarnobiała paleta barw jeszcze bardziej podkręca ten typowy dla Północy nastrój, kiedy to słońce wydaje się wiecznie przygaszone, a niebo zasnute jest przez kłęby szarych chmur. Ta szarzyzna wspina się wręcz do rangi postaci w filmie, kładąc się na majestatycznym tle islandzkiej prowincji. Nawet słońce w swym popołudniowym szczycie robi niewiele, by rozchmurzyć bezbarwność życia Jóna. Niezmienne światło przypomina monotonię codziennego trudu Jóna.

Siedząca z tyłu matka jest oczywistą metaforą głosów w naszych głowach, które często opowiadają tym osobom, które najmocniej nas skrzywdziły. Momentem decydującym w filmie jest sytuacja, w której Jón kłóci się ze swoją zmarłą matką na tylnym siedzeniu o istnienie listu od ukochanej kobiety sprzed lat, który przed nim ukryła. Po raz pierwszy w filmie jego zmarła matka odwraca się do niego i zaczyna głośno krzyczeć. W tej chwili jest bardziej ruchliwa niż kiedykolwiek wcześniej w filmie, w tym również w momentach, w których faktycznie żyła. Takich chwil jest tutaj więcej i stanowią one o sile Matki siedzącej z tyłu, bo dość dosadnie uświadamiają nam one, że w życiu poza śmiechem jest czas na smutek i refleksję.

Hilmar Odsson, reżyser filmu, to nie tylko esteta, ale również gość z mocnymi skłonnościami do melancholii. Utrzymuje on ten sposępniały nastrój przez praktycznie cały film i znajduje sposoby na przeniesienie swojej narracji z codziennego absurdu na pełen surrealizm. Te wszystkie komediowe elementy filmu nie są tak płytkie, jak wydawało mi się z początku i w zasadzie w kontekście całej historii, która dość ładnie zamyka się nam w epilogu, wydają się one bardziej wzruszające, jak rozśmieszające. Pomaga w tym ścieżka dźwiękowa estońskiego kompozytora Tõnu Kõrvitsa, która miejscami wnosi klimat bluesowego, amerykańskiego południa, w innych przenosi nas na inną planetę swoimi chóralnymi śpiewami.

Cieszę się, że nie mogę porównać filmu Odssona do niczego innego, co świadczy tylko o jego wyjątkowości. Jednak jeśli już gdzieś miałbym szukać jakichś koneksji, to powiedziałbym, że to taki trochę islandzki David Lynch, który ma swój autorski humor, pomysł na swoje dzieło i czerpie dużo zarówno z szarej (dosłownie!) rzeczywistości, jak i z magicznej sfery wyobraźni. A jeśli nawet dzieło to nie zmusi Was samych do refleksji nad swoim własnym jestestwem, tak jest to wciąż pasjonujący wycinek z życia innego człowieka. A to w kinie przecież zawsze się ceni.

Oryginalny tytuł: Á ferð með mömmu

Produkcja: Islandia/Estonia, 2022

Dystrybucja w Polsce: aurorafilms.pl

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *