Monarch: Dziedzictwo potworów (2023-)

Serial reklamowany Godzillą osadzony w uniwersum, w którym monstrum to bije się z innymi potworami, w tym z samym King-Kongiem, musiał kusić. Uwiódł również mnie, bo choć nie jestem największym fanem tej amerykańskiej inkarnacji legendarnego jaszczura, to chciałem po prostu wysokobudżetowego widowiska, przy którym można się odmóżdżyć i zwyczajnie popatrzeć na efekty specjalne.

Kiedy na streaming trafiły dwa pierwsze epizody, byłem raczej optymistycznie nastawiony i nieco zadziwiony. Serial bowiem grał na nutach pierwszego filmu z tego uniwersum, Godzilli (2014) Garetha Edwardsa, serwując nam bardziej stonowane widowisko, nastawione głównie na humanistyczny wymiar życia pod stopami ogromnych tytanów. I super, to też może działać w ramach jednego uniwersum, które dzięki ostatnim produkcjom okazało się naprawdę pojemne.

W końcu serial rozdzielony został na dwie linie czasowe. Pierwsza z nich osadzona została w latach 50., kiedy to trójka rządowych pracowników, Lee Shaw (‎Wyatt Russell), młody William Randa (Anders Holm) i Keiko (Mari Yamamoto), właśnie odkrywają tajemnicę żyjących w centrum Ziemi tytanów, próbując ostrzec świat przed potworami, jednocześnie pozwalając im na spokojną egzystencję w tym świecie. Na papierze wydaje się to nawet ciekawe, w końcu to właśnie w tym wątku stawiany jest kamień węgielny pod tytułową organizację Monarch. Na papierze.

Drugi segment opowiada o wydarzeniach na rok po akcji wspomnianego filmu Edwardsa, znanego w tym świecie jako „G-Day”. Chodzi oczywiście o pierwszy, skondensowany atak Godzilli na San Francisco, który okazał się walką z MUTO, wielkimi potworami będącymi prawdziwymi czarnymi charakterami tamtej produkcji. To tutaj poznajemy Cate (Anna Sawai), May (Kiersey Clemons) i Kentaro (Ren Watabe), naprawdę irytującą bandę dzieciaków, którym w wojażach po całym świecie przewodzi Kurt Russell w roli starszej wersji Shawa. Brzmi zagmatwanie? I tak jest! Serial ten wprowadza do całego uniwersum dosłownie motyw podróży w czasie, ale nie spoileruję więcej.

Niestety, jakkolwiek nie brzmi to interesująco, Monarch jako serial jest tylko czasem zmarnowanym. To produkcja zmarnowanych szans, która przez większość z dziesięciu prawie godzinnych odcinków wydaje się szukać na siebie pomysłu. Kiedy pierwsze odcinki utrzymane są w poważnym tonie pierwszego filmu, cały środek to sztucznie wepchana wata mająca na celu nieco zawiązywać do kina nowej przygody, rzucając naszych beznadziejnie spłyconych bohaterów w różne części świata. Nie oczekujcie tutaj jakiejś pasjonującej fabuły, nie liczcie na to, że będzie kibicować ekranowym postaciom, to wszystko wydmuszka, hamburger dla mózgu bez żadnych wartości. W finale w końcu dostajemy to, z czego nurt kajiu słynie, ale zanim epicka bitwa potworów na dobre się rozkręci, zostaje dosłownie rozerwana na strzępy.

Do tego serial ten nie może ustalić swojej spójnej identyfikacji wizualnej, lawirując z gracją Godzilli w składzie porcelany między realizmem a jakimś już wystrzelonym science-fiction. Z jednej strony mamy tutaj dość zachowawczo przedstawiony świat w cieniu wielkich potworów, z oznaczeniami punktów ewakuacji i specjalnie przystosowaną do tego infrastrukturą. Z drugiej zaś bohaterowie biegają po pustyniach, lodowcach i innych odludziach, gdzie jedynym źródłem światła są nienaturalne zorze polarne. Niestety, nikt nie miał odwagi by pociągnąć to dalej, więc wszystko wydaje się tutaj takie „muśnięte”, jakby nie było czasu i chęci zaangażować się w projekt bardziej, nie mówiąc już o żadnej wartości artystycznej. Ale czy tej spodziewaliśmy się po produkcji reklamowanej wielkim, ziejącym ogniem jaszczurem?

W zasadzie cały środek serialu można wyrzucić do kosza i obejrzeć tylko po dwa pierwsze i dwa ostatnie epizody. Kuriozum jest ten epizod, kiedy to nasi bohaterowie przedzierają się przez strefę miasta zniszczoną w ataku Godzilli. Nie mam nic przeciwko wątkom LGBTQ+2R w dziełach kultury, ale tutaj wydaje się on wciśnięty BARDZO na siłę, stając się wręcz parodystycznym sposobem mającym na celu uspokojenie wybranych środowisk cierpiących z powodu wykluczenia. Myślę, że nawet ja, osoba obdarzona wyobraźnią na poziomie przeciętnej ryby w stawie, wplotłaby te wątki do fabuły w bardziej organiczny, ludzki sposób. Ale to tylko pokazuje, że Monarch to produkt korporacji, wykalkulowany i wyrachowany do granic możliwości. Do tego stopnia, że zapomniano w nim o najważniejszym aspekcie, eskapizmie.

Nie ma zatem co sobie zawracać głowy tym tytułem, bo więcej emocji chyba przyniesie Wam oglądanie 1 z dziesięciu na TVP. To zmarnowany czas dla widza, zmarnowany potencjał dla uniwersum wielkich potworów i oby okazał się zmarnowaną inwestycją dla korporacji, jaką jest Apple. Czy widzę szansę dla tej franczyzy? Jasne, ale tylko na wielkim ekranie, jeśli mamy dostawać w jej ramach kolejne twory pokroju Monarch, to niech dadzą sobie spokój. Ja raczej już odpuszczę kolejne próby wejścia Tytanów na mały ekran, jeśli takowe się pojawią.

Oryginalny tytuł: Monarch: Legacy of Monsters

Produkcja: USA/Japonia, 2023

Dystrybucja w Polsce: apple.com

 

 

 

 

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *