Pierwszy sezon Detektywa był dla mnie serialem przełomowym, bo uświadomił mi, że dla telewizji również można robić wartościowe rzeczy, a format ten nie przynależny jest tylko wieloodcinkowym tasiemcom. Potem był drugi sezon, który miał co prawda swoje momenty, ale okazał się bełkotem. Dopiero trzecia seria wróciła na właściwe tory i dała nam emocjonujący kawał formatu, który prawie dorównał pierwowzorowi. A teraz czas nadszedł na numer cztery, noszący tajemniczy podtytuł Kraina mroku.
Jeśli mam być szczery, to pierwsze zapowiedzi zostawiały mnie z poczuciem zmieszania. Z jednej strony fantastyczne miejsce akcji i wyjście dla głównej intrygi, z drugiej jednak trailery atakowały nas tanimi zagrywkami rodem z kliszowego kina grozy. Jodie Foster w obsadzie wybijała się ponad nieznane mi nazwiska reszty aktorów, choć kobiecy duet w roli głównej zapowiadał mroźny powiew świeżości. Co z tego wyszło? Masło maślane, serial, który czasami intryguje, ale ostatecznie pozostawia gorzki posmak rozczarowania.
Tym razem akcja serialu przenosi nas na smagane lodem pustkowie Alaski. To właśnie w tym niegościnnym klimacie egzystuje małe miasteczko Ennis. Żyjąca w cieniu drenującej nieustannie kopalni lokalna społeczność egzystuje we względnym spokoju, choć ma swoje brutalne tajemnice. Eskalują one, kiedy grupa naukowców z pobliskiej bazy polarnej ginie w niewyjaśnionych okolicznościach na wzór słynnych wydarzeń z Przełęczy Diatłowa. Ich wykrzywione w grymasie przerażenia miny sugerują, że przed śmiercią doznali niemałego szoku. Czy ma to coś wspólnego z wierzeniami Pierwszych Narodów? A może z wątpliwymi etycznie ruchami wielkiego konsorcjum, do którego należy kopalnia?
Do rozwiązania tej zagadki zmuszone będą dwie przedstawicielki prawa różnego szczebla. Liz Danvers (Jodie Foster), lokalna szefowa policji, oraz Navarro (Kali Reis), zdegradowana do oddziałów drogówki, mają różny interes w rozwiązaniu sprawy. Dla pierwszej to kwestia ambicji, dla drugiej możliwość poznania prawdy na temat innego wydarzenia sprzed lat, które dotknęło rdzenną ludność. Oczywiście po drodze poznamy również inne problemy targane tym duetem, które stanowią obyczajową watę dla serialu.
Zostańmy przy naszych bohaterkach, bo są to najbardziej antypatyczne postacie, jakie widziałem w serialu od dawien dawna. I nie chodzi mi tutaj o same aktorki je odgrywające, bo te, zwłaszcza Foster, robią fantastyczną robotę. Po prostu scenariusz skonstruowany jest chyba specjalnie tak, by widz nie czuł do nich nic ponad odrazę. Danvers od początku do końca jest złą panią porucznik, zimną suką, która w dupie ma wszystkich wokoło, nawet własne dziecko. Taka pozostaje do końca, bo jej moment katharsis w ostatnim odcinku zakrawa o jakiś nieśmieszny żart. To samo jej serialowa partnerka, o której mogę powiedzieć tylko tyle, że ma jakąś traumatyczną przeszłość i zgrywa się na twardą laskę. I tyle, nic więcej obydwie postacie nie są w stanie nam zaoferować. Wracając do sezonu numer jeden, niezapomnianego duetu McConaughey & Harrelson, to nasze bohaterki wypadają jak wycięte z szarego kartonu.
To samo mogę powiedzieć o historii przedstawionej. Z początku wszystko ma ambicje przedstawić jakąś ciekawą perspektywę, widoczne są jakże potrzebne dzisiaj antykapitalistyczne ruchy kąsające wielkie korporacje i pochwała kolektywistycznego społeczeństwa. Poruszane są również współczesne problemy środowisk LGBTQ+ czy Pierwszych Nardów. Ale to tylko papierek lakmusowy dla twórców, którzy chcą uszczknąć nieco tortu drażliwych tematów dla siebie, oferując ostatecznie intrygę kryminalną na poziomie Scooby-Doo. To chyba najbardziej żenujący finał w serialu kryminalnym, jaki widziałem kiedykolwiek, a wszystko, co do niego prowadzi, to tylko gra na oklepanych motywach i festiwal kiepskiej jakości CGI. Nuda, choć nie powiem, gdzieś w połowie nawet się wkręciłem. Jednak wiecie, to takie wkręcenie się z nadzieją na to, jak oklepaną ścieżką pójdą twórcy w kolejnym odcinku.
Pochwalić mogę za to wizualną stronę serialu, prócz wspomnianych już wstawek CGI. Realizowane na Islandii zdjęcia całkiem dobrze oddają charakter skutej lodem Alaski, pogrążonej w trwającym miesiąc mroku i smaganej mroźnym wiatrem. Wszystko to jest odpowiednio atmosferyczne, więc z ekranu dosłownie bije chłód. Co prawda brakuje większej odwagi w zabawie kadrem czy ogólnie estetyką, ale całość jest po prostu poprawnie zrealizowana i nie gryzie w zęby. Choć w porównaniu do poprzedników, brakowało mi tutaj tego pierwiastka „artyzmu”, które raczej nie toleruję w innych produkcjach. Wszystko to, co dobre w serialu, psuje niestety… kapitalizm. Gołym okiem widać jakie firmy zapłaciły za reklamę, bo niektóre z ujęć skonstruowane są tak, by straszyć nas na pierwszym planie logiem Pepsi, Carhartt, Snickersa czy innego The North Face. W świecie, gdzie reklamowa ikonografia atakuje nas z każdej ze stron, ten element realizmu można sobie darować w kinie czy telewizji.
Czwarty Detektyw to tylko i aż serial poprawny realizacyjnie i cholernie rozczarowujący pod względem narracji. Po latach można mówić o tym, że pierwszy sezon to nihilistyczny bełkot dla znudzonych życiem nastolatków, ale miał on w sobie ten pierwiastek czegoś tak innego od przeciętnej produkcji kryminalnej. Kraina nocy idzie w przeciwnym kierunku, mocno stąpając po śladach zostawionych przez Z Archiwum X (1993-) czy inne, bardziej bezpieczne tytuły. Szkoda, chciałem dostać coś niekonwencjonalnego, coś, co nawet jeśli mi się nie spodoba, to przynajmniej będzie intrygować – vide sezon numer 2. Tak dostałem zimne dane odgrzane na szybko w mikrofali, którego smaku nie chcę zapamiętać, a które tylko doraźnie zaspokoiło mój głód.
Oryginalny tytuł: True Detective: Night Country
Produkcja: USA, 2024
Dystrybucja w Polsce: hbomax.com
Nałogowy pochłaniacz popkultury, po równo darzy miłością obskurne horrory, Star Wars i klasykę literatury.