Jak pokochaliśmy „Chłopaków z baraków”

Jeśli jakimś cudem jeszcze tego nie wiecie, Chłopaki z baraków to kanadyjski serial opowiadający o trzech przyjaciołach zamieszkujących osiedle barakowozów Sunnyvale w Nowej Szkocji. Julian, umięśniony lider grupy, mieszka w przyczepie. Bubbles, sympatyczny idiota, w szopie obok a Ricky, człowiek wyjątkowo odporny na wiedzę, głównie w swoim samochodzie. Tytuł może być trochę ironiczny, chłopaki, choć nie są jacyś bardzo wiekowi, wydają się zmęczeni życiem.

Ich życie kręci się wokół pogoni za pieniędzmi innych ludzi – stosunkowo niewielkich kwot, ponieważ duże sumy nie są niezbędne, gdy mieszkasz w samochodzie i jesz głównie pepperoni ze stacji benzynowej – oraz prowokowania dwóch nemezis: pana Laheya, nadzorcy-alkoholika w Sunnyvale i jego asystenta „nie noszę koszul” Randy’ego.

Lahey nienawidzi chłopaków z powodów, dla których my ich kochamy: skłonności do strzelania z broni palnej na terenie osiedla, niekończących się kombinacji, nielegalnych gabinetów masażu (oraz barów, burdeli, salonów fryzjerskich i stacji benzynowej), publicznego picia, palenia czy oddawania moczu. Ale przede wszystkim za drzemiącą w nich ogromną energię, która opiera się wszelkim ograniczeniom. Lahey jest inspektorem Dreyfusem dla ich Clouseau, coraz bardziej sfrustrowanym i popadającym w paranoję, kiedy w miarę upływu lat raz po raz prześlizgują się przez jego palce. Wszystko, czego pragnie, to cisza i spokój, „bezpieczne, miłe miejsce, którego wszyscy chcemy być częścią”, podczas gdy nasi bohaterowie chcą tylko „znaleźć prawdziwą pracę i wyhodować trochę narkotyków”. W tym przypadku prawdziwą pracą jest uprawianie zielska.

Niestety, świat im na to nie pozwoli, a każdy sezon kończy się wtrąceniem chłopaków do więzienia, niepowodzeniem ich planów, a następny zaczyna się, gdy wychodzą i próbują ponownie. Z sezonu na sezon niewiele się zmienia. To nie jest wada, powtarzalność jest przecież wpisana w życie. Nikt, kto miał kontakt z ich planami, nigdy tak naprawdę nie doznał żadnej krzywdy, a chłopcy zawsze wracają z nieustępliwą radością i optymizmem. Jak to ujął Ricky: „więzienie nie jest takie złe”.

„Więzienie nie jest takie złe”

Chłopaki z barkaów to dziecko Mike’a Clattenburga, scenarzysty i producenta z Nowej Szkocji, który jako pierwszy wymyślił trzech głównych bohaterów w połowie lat 90. i który kierował oryginalną serią w latach 2001-2008. Wizja Clattenburga jest równie wspaniała, co pionierska. Pseudodokumentalny styl, format jednej kamery, wywiady „setki” opisujące akcję czy inscenizowane retrospekcje, które wymyślił, są teraz powszechne, ale kiedy Chłopaki po raz pierwszy pojawili się na antenie w kwietniu 2001 roku, nie spotkali się z przychylnością widowni. Oryginalna brytyjska wersja The Office (2005-13) miała swoją premierę dopiero dwa miesiące później, nie wspominając o amerykańskich Bogatych bankrutach (2003-) czy Rockefeller Plaza 30 (2006-13), które nadeszły dopiero lata później. Wszystkie te programy zebrały wielkie fanfary i wywołały wielkie poruszenie w ciągu ostatnich 20 lat, podczas gdy Chłopaki z baraków  w cieniu i spokoju obserwowali zapoczątkowany przez siebie styl, który zrewolucjonizował telewizyjną rozrywkę. Aby być uczciwym, wiele kanadyjskich mediów uwielbia ten serial, jednak te amerykańskie całkowicie zignorowały, mimo sporej bazy fanów, dla których serial wjechał na Netflixa.

Skąd ten brak uwagi? Krajobraz Chłopaków z baraków to świat, którego nigdy tak naprawdę nie widzieliśmy w telewizji, zaścianek podupadłej baśni lub prawdziwej kreskówki (najbliżej mu do kultowej animacji Ed, Edd i Eddy (1999-2009), której dorosłe wersje bohaterów mogliby grać właśnie chłopcy). Jest to świat tak bliski, a zarazem obcy dla tych, którzy są poza nim, że ci mogą mieć trudności z dostaniem się do niego. Bohaterowie rzadko opuszczają osiedle, nie mają telefonów komórkowych, tylko od czasu do czasu oglądają telewizję, a przez wcześniejsze sezony nie mają również dostępu do internetu. Choć znajdziemy tutaj kilka popkulturowych elementów, jak zespół Rush (który pojawia się w serialu), ceniona w całej Kanadzie sieć restauracji Tim Hortons i hip-hop J-Roca, osoby postronne mają więc niewiele punktów zaczepienia. Chroni to oczywiście serial przed wykrzywioną popularnością i traktowania go jako „produktu dla normików”.

Jednak gdy już jesteś w środku, izolacja i nić przyjaźni z postaciami okazuje się kusząca. To jak spędzanie całego dnia z przyjaciółmi, opracowywanie drobnych planów i brak jakichkolwiek ambicji – brzmi to szczególnie dobrze dla tych z nas, którzy nie mieszkają w wielkich aglomeracjach. Najbardziej uwodzicielskie są postacie. Ich wyobrażenia o tym, jak się zachować i co robić, nie mają odzwierciedlenia w ekscytującym/przytłaczającym świecie popu, po którym każdy z nas w prawdziwym świecie musi się poruszać każdego dnia. Są zmuszeni do rozrywki, w wyniku czego są wolni i bardziej pomysłowi niż my.

Randy „Nie noszę koszul”

Najbardziej swobodny wydaje się główna gwiazda programu, Ricky – prawdziwy kanadyjski buntownik. Kiedy coś zapisuje, liczy wszystkie swoje zdania, ponieważ nauczył się czytać z opakowań obiadów do  kuchenki mikrofalowej. Kiedy chce, żeby coś zniknęło – skradzione rowery, grille, wyczerpane karty kredytowe – wrzuca to do jeziora, ponieważ „zauważył, że jeśli wrzucisz coś do zbiornika wodnego, takiego jak jezioro lub ocean, to następnego dnia wracasz i już go nie ma”.

Jak każda mityczna postać, Ricky jest niezniszczalny. W trakcie pokazu został postrzelony zbyt wiele razy, by to w ogóle zliczyć, zamrożony we śnie przez niesprawny przemysłowy klimatyzator. Niczym Kenny z animacji Miasteczko South Park (1997-), Ricky jest prawdziwą ikoną serialu.

Mallory Ortberg i Nicole Cliffe z Toast Magazine porównują go do shakespeareowskiego Falstaffa – „Łotr bez złośliwości, kłamca bez oszustwa, rycerz, dżentelmen i żołnierz bez godności, przyzwoitości i honoru” – i mają co do tego cholerną rację. Ricky jest równie zabawny jak Falstaff i równie głęboko wzrusza. Podobnie jak Falstaff, Ricky uwielbia przyjemność – choć woli je pod postacią haszyszu i paluszków z kurczaka – ale jego prawdziwą miłością jest wolność i przyjaciele. To, że jego idea wolności obejmuje coroczną wyprawę do więzienia, nie jest dla niego obłudą, ponieważ jest wolny wszędzie tam, gdzie są jego przyjaciele, a oni zwykle są z nim w więzieniu. Ricky jest najbardziej zagubiony, gdy, podobnie jak w trzecim sezonie, idą do więzienia bez niego, a on jest zmuszony do samotnej egzystencji.

Samo myślenie okazuje się problemem. „Mózg Ricky’ego”, mówi Bubbles, „nie działa tak, jak innych ludzi. Ricky radzi sobie z jedną myślą na raz. Rzucisz w niego dwie, trzy, a on rozbije pociąg”. Lub, używając własnych słów Ricky’ego, w monologu wygłoszonym z więzienia:

Rzecz w tym, że jestem mądry i jestem sobą. Mój mózg nie zużywa wystarczającej ilości tlenu, ponieważ jest wypełniony tylko częściowo i dlatego teraz żyję. Strażnicy tutaj mówią: „Och, idź przeczytaj tę książkę, postaraj się być mądrzejszy”. W porządku, cóż, udam że ją czytam, ale tak naprawdę jej nie przeczytam, bo wtedy mój mózg wypełni się i dostanę kolejnego ataku serca, umrę.”

Patrzenie, jak jego umysł wpada w takie przepaści myślowe, wymyka się spod kontroli, a następnie radośnie uziemia się, chwytając się sensu, a kiedy nie może go znaleźć, kłamstwo staje najprawdziwszą przyjemnością całego pokazu. Stosunek Ricky’ego do języka, podobnie jak Falstaffa, jest całkowicie oryginalny. Kiedy denerwują go zablokowane drzwi lub okno, wyrywa je i odrzuca na bok, i robi to samo ze słowami. Jego obfite słownictwo waha się od prostego, barokowego, po nonsensowne jak „woda pod lodówką”, „atodaso” czy „dobre rzeczy przychodzą do tych przy bramie”.

Wierni fani nazwali je „Rickyizmami” i udostępniają je szeroko w Internecie z tym samym tonem podziwu, jaki ich dziadkowie przejawiają w tekstach Misia Jogi. Wszyscy główni bohaterowie powracają w nowych sezonach, a chłopaki wciąż są blisko. Może za blisko. Do tej pory nie wiedziałem lepiej sportretowanej męskiej przyjaźni, o wiele bardziej autentyczny i intymniej niż samoświadomie, niezręczne komedyjki z tego samego okresu W czwartym sezonie jest krótka chwila, w której Bubbles w trakcie rozmowy wkłada do ust Juliana łyżkę płatków. Nie ma komentarza, nikt nie uważa, że ​​jest to dziwne lub godne pochwały.

Chłopcy przechadzają się po swoim osiedlu, otwarcie mówiąc o swoich uczuciach. Kiedy serial w swoje objęcia wziął Netflix, bohaterowie wręcz chwalą się swoim liberalnym podejściem do rasy i orientacji seksualnej. Sunnyvale zamieszkuje kilka kolorowych postaci, wszystkie traktowane są przyzwoicie, a kiedy na początku serialu Lahey i Randy okazują się kochankami, nikt nie traktuje tego jako zła koniecznego: nieźle jak na początki XXI wieku.

To nie jedyna różnica dzieląca serial na czasy przed i post-netflixowe. Bohaterowie zaczęli robić rzeczy tak normalne, jak kręcenie filmów na YouTube, wyjścia do restauracji – w której można usiąść przy stole z nożem i widelcem! – porozmawiać przy kolacji i winie. Ich działania są nadal zabawne, ale idealna izolacja, wizja innego świata została zepsuta. Wygląda na to, że chłopaki z baraków doganiają świat.

Świat również ich dogania. Nie komercyjnie  – Chłopaki z baraków to wciąż nisza – ale nadrabiają zaległości jako komedia telewizyjna. Tym razem jest to świadomość społecznej rzeczywistości, którą przestawia serial od 15 lat, rzeczywistości, która jest teraz w centrum amerykańskiej polityki: białe klasy robotniczej. To wręcz awatary nowego „białego śmiecia”, chłopcy w zasadzie nie mają pracy, rodziny, szkoły, religii, związków zawodowych – nie ma nic, co mogłoby ich związać z szerszym światem. Magia Chłopaków z baraków polega na tym, że w ich rękach Sunnyvale staje się w jakiś sposób rodzajem wspólnotowej krainy marzeń, a nie zatomizowanym koszmarem – alternatywną wizją Ameryki, gdyby lewicy udało się ją zjednoczyć, a nie podzielić. Albo, jak to ujął J-Roc: „Na tym osiedlu jedna mordka dla wszystkich i wszystkie mordki dla wszystkich mord”.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *