Rushmore (1998)

Mający swoją premierę w 1996 roku film Trzech facetów z Teksasu przyniósł Andersonowi jako twórcy niemały sukces. Jednak to dopiero jego kolejne dzieło, Rushmore, zostało wręcz przytłoczone pozytywnym odbiorem zarówno przez krytyków, jak i widownie. Co ciekawe jednak film ten paradoksalnie nie zwrócił się jakoś szczególnie dobrze, a jego status kultowości tylko narastał z kolejnymi latami od premiery.

Anderson napisał scenariusz do spółki z aktorem Owenem Wilsonem, stąd też Rushmore przesiąknięte jest na wskroś teatralną wrażliwością. Estrada stanowi również ważną część konstrukcji filmu, dając przestrzeń dla nieletnich postaci wcielających się w dorosłych. Właśnie taki absurdalny humor, w którym dzieciaki starają się zachować powagę i dostojność stanowi o komediowym zacięciu filmu.

Fabuła kręci się wokół właśnie takiej dziwnej relacji Hermana Blooma (Bill Murray) z najgorszym uczniem prestiżowej szkoły Rushmore Maxem Fischerem (Jason Schwartzman). Z biegiem czasu w życiu obydwu bohaterów coraz więcej uwagi zabiera Rosemary Cross (Olivia Williams), nauczycielka, o której względy Herman i Max zaczynają toczyć osobliwą walkę.

Oglądając Rushmore łatwo wpaść w nostalgiczną pułapkę za dawnymi czasami. Beztroski okres szkoły, pierwsze miłości – szczególnie te platoniczne – i pełne wzlotów i upadków przyjaźnie. Z filmu Andersona dosłownie bije melancholia i cała paleta barwnych emocji. Bo produkcja ta jak prawdziwe życie, po części dramat, po części komedia. Dużo tu głębi, ale nawet kiedy reżyser kłuje nas igłą prosto w rozmiękłe serce, śmieje się przy tym do rozpuku.

Ale geniusz Wesa w pisaniu zabawnych, ale i wielowymiarowych postaci, podkręca do granic gra aktorska. O zblazowanym Murrayu nie będę mówić, bo facet z grania siebie samego uczynił prawdziwą sztukę. To, co robi tutaj Jason Schwartzman w roli cwaniakowatego dzieciaka, który w końcu musi pogodzić się ze swoją „dziecinnością(?)”, jest wręcz hipnotyzującą prezentacją aktorskiego kunsztu. Znany choćby z czwartego sezonu Fargo (2020) Jason kipi buntowniczym talentem, jednak łamie się, kiedy odkrywa w szkolnej miłości odbicie swojej zmarłej matki…

Rushmore może wydawać się dziełem abstrakcyjnym, jednak jeśli się nad tym zastanowić, mało które dzieło filmowe w tak naturalistyczny sposób portretuje ludzkie emocje. Bohaterowie są zmęczeni, znużeni i w swej nudzie zaczynają szukać drugiej osoby. Kogoś, kto na chwile pomoże im z dźwiganiem ciężaru dnia codziennego. Być może brzmi to samolubnie, ale czy nie prawdziwie?

Jak już o abstrakcji wspomniałem, dość ważny wątek stanowi tutaj teatralna magia. Max prowadząc szkolne kółko aktorskie, uzewnętrznia na deskach sceny wspomnienia, lęki i emocje swoje i bliskich. Nie można nie zachwycić się tym, jak pomysłowy był Anderson kreując teatralne przestawienia, z całą imponującą scenografią i zapierającymi dech w piersi efektami specjalnymi. Rushmore to „teatr życia”.

Każdy film Andersona istnieje w swojej własnej rzeczywistości zbudowanej z charakterystycznych dla niego klocków. Niech za przykład posłuży skłonność reżysera do malowania scen muzyką z epoki, a tutaj na ścieżce dźwiękowej usłyszymy The Kinks, Cat Stevens, The Faces i Johna Lennona. To piękna, nastrojowa i budząca paletę emocji opowieść o dojrzewaniu, a także idealny punkt wyjścia dla tych, którzy pragną rozpocząć swoją przygodę ze współczesnym kinem autorskim.

Oryginalny tytuł: Rushmore

Produkcja: USA, 1998

Dystrybucja w Polsce: BRAK

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *