Andor (2022-)

Jestem na tyle naiwny w kwestii moich ulubionych franczyz, że nie potrafię tak szczerze narzekać na kolejne produkcje, które wchodzą w ich obręb. Dlatego też Andor, serial stanowiący wstęp do cenionego przeze mnie Łotr 1. Gwiezdne wojny historie (2016) miał u mnie łatwy start. Choć po obiektywnie dość słabym Obi-Wanie Kenobim (2022-) w mojej głowie zalęgły się pewne obawy. Na całe szczęście ta produkcja jest czymś zupełnie innym, z dumnie podniesioną brodą wybijająca się ponad wszystko, co Gwiezdne Wojny nam dały!

Mówiąc o odrębności serialu względem tego, co do tej pory otrzymaliśmy, mówię nie tylko o bardziej przyziemnej historii i odejściu od ciągłego szachowania mrugnięciami oka w stronę widza. Andor to dzieło w pełni autonomiczne, stojące na własnych nogach i spokojnie broniące się nawet bez popkulturowego giganta za plecami. Dlatego też można je oceniać spokojnie z perspektywy kogoś, kto tego uniwersum zupełnie nie zna. Ja jednak, jak typowy nerd, czytam książki, komiksy i chłonę wszystkie inne formy przekazów z Odległej Galaktyki, więc moja narracja również będzie naznaczona Mocą.

Andor śledzi losy tytułowego bohatera, granego, tak, jak we wspomnianym Łotrze, przez Diego Lunę. Chłopak nie ma łatwego życia, ponieważ przyszło mu egzystować w Galaktyce rządzonej żelazną pięścią Imperium, która zaciska się na niej coraz mocniej. Jak wiadomo, opresja rodzi sprzeciw, więc tu i ówdzie pojawiają się pierwsze ogniska buntu przeciwko Imperatorowi, które w przyszłości staną się dobrze znaną nam Rebelią. Nie jest to jednak tak kolorystycznie mocno zaakcentowane, więc trudno mówić tutaj o jasnym podziale na czerń i biel. Galaktyka Andora jawi się raczej w mocnych odcieniach szarości.

Cały konflikt znany z późniejszych filmów, seriali czy książek, nie jest jedynie metaforyczną wojenką dobra ze złem, którą przedstawiał nam George Lucas. Nie mamy tutaj uzbrojonych po zęby Rebeliantów, z uśmiechem na twarzy pędzących do swych X-Wingów by roznieść w gwiezdny pył stację kosmiczną złego Imperium. Tutaj mamy zwykłych ludzi, z ich problemami i marzeniami, którzy muszą żyć pod butem imperialistycznej, noszącej znamiona ostrego nacjonalizmu władzy. Nie bez przyczyny zresztą twórcy postawili na estetykę imperialnych funkcjonariuszy do złudzenia przypominającą te z okresu nazistowskich Niemiec. Taka estetyczna polemika z naszą własną historią zawsze była obecna w Gwiezdnych Wojnach, tutaj jednak osiąga ona absolutny szczyt – zrozumiecie, jak zobaczycie kałachy w dłoniach bohaterów stylizowanych na bałkańskich bojowników.

Imperialni średniego i niższego szczebla nie są już statystami czekającymi na duszący uścisk Dartha Vadera, a motywują ich ambicja, instynkt samozachowawczy i głęboka niechęć do wszystkiego, co inne. Zagrożenie, jakie stwarzają, staje się bardziej złożone, podstępne i ludzkie, niż jakikolwiek wielki, niszczący planety laser lub rechoczący Lord Sithów. I jest to wszystko jeszcze bardziej przerażające! Są też postacie, takie jak Luthen (fenomenalny w tej roli Stellan Skarsgård)i senator Mon Mothma (Genevieve O’Reilly), które zachowują pozory bycia w kaście bogatej elity galaktyki, potajemnie finansując i organizując podziemny ruch oporu. „Porzuciłem wszelkie szanse na wewnętrzny spokój. Uczyniłem mój umysł przestrzenią bez słońca” — mówi Luthen w jednym z zapierających dech w piersiach monologów, przywołujących pamiętną scenę Rutgera Hauera z Łowcy androidów.

Jednak największą siłę całego serialu stanowią małe historyjki, takie jak ta, w której Andor trafia do małego oddziału rebeliantów mającego za zadanie skok na imperialny skarbiec. Nakręcone w górach Szkocji sekwencje przywodzą na myśl rasowe kino wojenne spod znaku Tylko dla orłów (1968), więc gdyby nie sporadycznie przecinające niebo myśliwce TIE, to można zupełnie nie poznać, w jakim uniwersum toczy się akcja. Ale spokojnie, Andor nie wystrzeliwuje się z najlepszych pomysłów na początku, by później serwować nam tylko nudną zapchajdziurę. Nie będę oczywiście zdradzał tego, co dzieje się w fabule później, ale wszystkie sceny dziejące się w imperialnym więzieniu są po prostu wyśmienite.

Poprzednie eksperymenty Disneya z aktorskimi serialami z uniwersum Star Wars, od Mandalorianina (2018-) po wspomnianego Obi-Wana Kenobiego, często sprawiały wrażenie oglądania fanów bawiących się swoimi figurkami w piaskownicy. Od starzejącego się Marka Hamilla po długo oczekiwany rewanż między Ewanem McGregorem i Haydenem Christensenem, niektóre z ich największych momentów miały miejsce podczas wplatania ukochanych postaci i znanych motywów podczas chodzenia na palcach wokół ustalonego kanonu.

Twórcy Andora jednak mają gdzieś te wyżej wymienione rzeczy i w swej odwadze wznoszą serial na wyżyny. To dzieło skupione na ludzkich dramatach, emocjonujących dialogach, przemyślanych postaciach i przypominających wręcz europejskie kino artystyczne ujęciach – coś, czego za cholerę do tej pory nie potrafiliśmy skojarzyć z nieco przaśnymi, prostymi w swym przekazie Gwiezdnymi Wojnami. Jeśli mam być szczery, to chyba jest ten pierwszy, najważniejszy serial z uniwersum, coś, na co czekaliśmy te wszystkie lata. A w oderwaniu od Imperium, Rebelii i wspomnianych myśliwców TIE, jest to jeden z najlepszych seriali roku 2022. Po prostu.

Oryginalny tytuł: Andor

Produkcja: USA, 2022

Dystrybucja w Polsce: disney.pl

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *